Friday, December 24, 2010
Wesołych!
Mój rok kolarski zamknie się gdzieś w 19,5 tysiącach kilometrów. Sporo mniej niż w ubiegłym, ale i tak nieźle biorąc pod uwagę anomalie pogodowe. Zaraz po Świętach zaczynam pierwszy mały mikrocykl i mocniejsze przygotowania do sezonu 2011.
Sunday, December 5, 2010
motywacja
Po raz kolejny rok 2010 pokazał, że jest naprawdę niezwyczajny. Październik i połowa listopada były wręcz późno wiosenne. Cieplutko, bez deszczowo - nie chciało się odstawić roweru. I nagle, bez ostrzeżenia (czyt. jakiegoś choć krótkiego okresu przejściowego) przyszła sroga zima. Tęgi mróz, mnóstwo śniegu i teraz rowerek sobie stoi w kącie i czeka, byle do szybkiej wiosny... a na pewno nie dłużej niż do połowy lutego, gdy jadę do Calpe. A na razie na Mikołaja mam łopatę do śniegu, żeby jakoś wyjeżdżać z parkingu...
A wracając do motywacji to znowu nie jest tak tragicznie :) W tym tygodniu chcę zacząć regularny basen na najbliższy miesiąc. Buty do biegania znów są w użyciu, a że teraz mam sporo nowych terenów do eksploracji to jest kiedy się zmęczyć. Dzisiaj wyszedł prawie półmaraton - z wypadem do rodziców na kawę i z powrotem - w większości po zaśnieżonych, prawie polnych drogach w pięknej zimowej scenerii.
Słowo jeszcze o zapowiadanych wcześniej imprezach. Wszystkie się odbyły :) Wszystkie miały swoją specyfikę i urok. Od spotkania z Sylwkiem Szmydem na zakończenie sezonu kącikowego poprzez podsumowanie sezonu Road Maraton w Gliwicach aż do urodzinowej balangi Bikeholików. W zeszłym tygodniu jeszcze ciekawe (prawie służbowe :P) spotkanie wieczorne z dwójką gości z Japonii.
Friday, October 15, 2010
party time
Teraz czas na podsumowania i odpoczynek. Za tydzień (wieczorne) zakończenie sezonu na Cichym Kąciku, potem zakończenie cyklu RoadMaraton w Gliwicach, a potem jeszcze urodziny Bikeholików, a dzisiaj jeszzce toast za moje :)
Wednesday, September 29, 2010
time trial time
W zeszły czwartek byłem na obiecanej rodzinnej wyciecze w górach. Tata kończył tegoroczne pełne obejście Orlej Perci. Z Granatów przeszliśmy na Krzyżne. Ja chyba w letnich warunkach w górach (pieszo) nie byłem kilka ostatnich lat. I poczułem to w kolejne dni dzięki pięknym zakwasom... :D A ogólnie było jak na obrazku, czyste niebo, piękne słońce, trochę śniegu i super widoki.
A dwa najbliższe weekendy to będzie zakończenie startów w tym roku. W najbliższą sobotę najprawdopodobniej wycieczka do Miechowa na Puchar Widomej w jeździe na czas pod górę, a w przyszłą niedzielę czasówka Bikeholików.
Sunday, September 19, 2010
this is the end
A wczorajszy wyścig był dość dziwny. Ponownie plan był, żeby zabrać się w jakąś ucieczkę, więc skoków przez cały wyścig oddałem nawet nie pamiętam ile. Pozostaje przynajmniej satysfakcja, że próbowałem, a nie przewiozłem się cały wyścig gdzieś w środku grupy bez wychylania nosa. Do najważniejszej ucieczki niestety nie udało mi się zabrać. W sumie trochę nieszczęśliwie, bo Kamil Zieliński z CCC i Marcin Mrożek z Felta skontrowali mój atak i zabrakło siły, żeby przykleić im się do koła. Potem chwila w zawieszeniu między uciekającymi a peletonem i ostatecznie musiałem odpuścić. Wcześniej udało się odskoczyć paru zawodnikom, ale w ucieczce do końca dotarł tylko jeden zawodnik Krakusa.
Podjazdy na Krzyżówkę i Bogusze chociaż były pokonywane w mocnym tempie nie spowodowały zbyt mocnego uszczuplenia czołówki peletonu i na finiszu w Nowym Sączu była około 20 osobowa grupa. Przed Sączem jeszcze próbowałem dwa razy skakać, ale też nie poszło... Sprint to już sobie odpuściłem. A wyścig nawet odczułem, trochę tych skoków było...
Sunday, September 12, 2010
fioletowo mi
Trasa ostatnich dwóch edycji "Kolarskiej Majówki" w Wieliczce nie jest dla mnie sprzyjająca, dojechanie w dużej grupie to byłoby skazanie się na porażkę, więc plan był prosty - uciekam. Założyłem dwie opcje, albo od startu, albo po premii lotnej na jednym z początkowych okrążeń. Plan pierwszy pokrzyżowała trochę runda honorowa, ale i tak oddałem kilka skoków, żeby przynajmniej się rozgrzać, potem spokojniej w grupie. Bodajże na piątym okrążeniu na linii start-meta była lotna premia, nawet nie próbowałem walczyć, ale jak tylko minęliśmy kreskę podążyłem za Marcinem Korzeniowskim, a po chwili już samotnie gnałem do przodu.
Po kilku okrążeniach przypominało mi się, żeby zobaczyć, ile kółek do końca i jak zobaczyłem 11 to trochę zwątpiłem, ale trzeba było napierać dalej. Chyba na siódmym okrążeniu od końca usytuowana była premia (powiedzmy, że) górska, którą minąłem samotnie, a za wygranie której był okazały puchar, największy teraz w mojej kolekcji :)
Na cztery okrążenia przed metą dojechał do mnie zawodnik z Felta, peletonu widać nie było, więc wspólnie jechaliśmy dalej. Najgorsze, że zaczęło dość mocno mrzyć i zrobiło się bardzo ślisko, pod górę koło nabite 11 atmosferami chwilami kręciło się z miejscu... I ta zmiana warunków kosztowała mnie szansę powalczenia o wgranie całego wyścigu. Na przedostatnim okrążeniu, w sumie na wydawać by się mogło najłagodniejszym nawrocie, uślizgło mi się koło i dobre naście metrów przejechałem na dupie, zapierając się na końcu nogą, żeby nie wpaść do rowu... Szczęśliwie udało mi się szybko pozbierać i ruszyć dalej, rywal niestety nie poczekał, peleton nadal był z tyłu w bezpiecznej odległości, więc na metę przyjechałem spokojnie drugi.
Pomimo niezbyt ciekawej trasy, którą mam nadzieję uda się urozmaicić na przyszłe edycje, wyścig w tym roku był dla mnie całkiem sympatyczny. Trening przed bikeholikową czasówką na zakończenie sezonu też był dobry, pod 40 km/h lekko pod górę, nawrót, 50 po płaskim, nawrót i znowu, i znowu.. Pechowo znowu z tą kraksą, szczęśliwie oprócz lekkiego szlifa na biodrze nic więcej się nie stało. Teraz znowu maluję nogę na fioletowo :D
Sunday, September 5, 2010
pokora
Po kolejnych w tym roku anomaliach pogodowych start w Rajcza Tour chwilowo stał pod znakiem zapytania, ale determinacja i sprawność organizacyjna Wiesława Legierskiego jest godna podziwu i planowo stanęliśmy na starcie. Tylko pogoda się nie dostosowała... 5-6 stopni to jak na początek września z deka chłodno. Szczęśliwe (jeszcze) nie padało. Na początek wolny start, w formie pilotowanego przejazdu przez centrum Rajczy i gdzieś na 3 kilometrze poczułem tylko silne uderzenie tylnego koła o coś wystającego na drodze i po chwili jechałem już na kapciu. Wszyscy pojechali dalej, a ja zmieniałem gumę. Zastanawiałem się czy dalsza jazda ma sens, ale w sumie szkoda było marnować okazję przynajmniej na dobry trening. Małą pompką nabiłem koło ile się dało (i tak dużo za mało) i ruszyłem w pogoń.
Miejsce defektu było najgorsze z możliwych, po krótkim podjeździe na początek potem praktycznie zjazdy i płasko, nie wiele pod górę, oprócz samej końcówki. Trasa zbyt łatwa, żeby rozbić peleton, a gonić dużą grupę samemu zmagając się z wiatrem jest ciężko. Żeby odrobić ponad 10 minut straty trzeba by jeździć jak Cancellara. Ale jak już postanowiłem robić trening to tak wytrwałem do końca, równo, mocno, udało się dogonić gdzieś połowę stawki. 120 km samemu w dobrym tempie z kilkoma podjazdami, nie jest źle. Szkoda tego pecha. Na koniec, już po przyjeździe na metę większości zawodników już standardowo w tym roku zaczęło lać...
Na pocieszenie wylosowałem parę gadżetów od Penco, a miał być rower :P, no i chyba definitywnie przypieczętowałem generalkę Road Maraton w M2. Teraz pozostaje tylko czekać na zapowiadane przez Wieśka atrakcje szykowane na przyszły rok!
Monday, August 23, 2010
road trophy
Zaczęło się w piątek odwróconą pętlą beskidzką z tego roku. Początek pod górę na Ochodzitą może trochę mocniejszy, żeby bezpiecznie zjechać po kostce, ale potem dość spokojne tempo pozwoliło zjechać się większej grupie. Przed Szczyrkiem atakował Daniel Formela, w Szczyrku ja ruszyłem w towarzystwie Kuby Perzyny i Piotrka Kieblesza. Sami pokonaliśmy Salmopol, Wisłę, a tuż przed Zameczkiem z wozu „fotoreporterskiego” dowiedzieliśmy się, że goni nas „ktoś z pro-tour’u” ;) i mamy 20 sekund przewagi. Daniela też już było widać. Na podjeździe z Zameczka na Kubalonkę koło mnie śmignęli kolejno Marek Rutkiewicz, Sylwek Szmyd i Darek Batek. Taki, ot, lekki trening ? Ale jak dojechali do prowadzących zwolnili i jechali już za nami. Zaraz przed początkiem podjazdu na Ochodzitą zaatakował Kuba i udało mu się odskoczyć na tyle, że z przewagą chyba 17 sekund dojechał do końca. Ja drugi. Etap pozytywny, jechało się bardzo dobrze. Lekkim zaskoczeniem in minus była forma posiłku regeneracyjnego, więc dobrze, że z mety mieliśmy bliżej na kwaterę niż do biura zawodów.
W sobotę najdłuższy etap. Początek trochę zaskoczył, bo zaczęło się podjazdem pod Koczy Zamek. Wąsko, stromo, dziurawo i jeszcze miejscami po płytach. Organizacyjnie, moim zdaniem, nie był to najlepszy pomysł, żeby startować na tak wąskiej drodze, gdzie wyprzedzać się nie da. Ba nawet ominąć tych, którzy za twardo wjeżdżali na Stromę ścianki i przewracali się na bok... było ciężko. Od Milówki znowu wolniej i bardzo spokojnie, więc ponownie zjechała się spora grupa i miejscami było dość nerwowo. Na Słowacji piękny zjazd nowiutką drogą niczym w Alpach! W przerwie na siku, którą zapoczątkował Sylwek Szmyd odjechała (mało kulturalnie ;)) trójka zawodników, którzy jednak, gdy zaczęły się podjazdy w ostatniej fazie wyścigu słabli jeden po drugim i zostali wchłonięci przez czołową grupę. Na podjeździe pod Skalite chciałem trochę naciągnąć peleton i jak w dniu poprzednim spróbować odjazdu w skromniejszej grupie. Na szczycie podjazdu był bufecik... ja prawie na maxa, a zaraz przed bufetem słyszę trzask przerzutki i koło mnie przelatuje Sylwek, żeby skorzystać z bufetu, heh... :D Ale nic, „trudno, żeby Ci, co walczą o dobrą pozycję zatrzymywali się na bufecie”, jak wspomniał nasz ulubieniec na starcie, więc my się nie zatrzymujemy tylko jedziemy dalej. A dalej, chyba najniebezpieczniejszy odcinek na całej trasie. Ostre zakręty na zjeździe w boczne drogi, przejazdy przez jakieś maksymalne opłotki, gdzie o dzwona z samochodami jadącymi z naprzeciwka naprawdę nie było trudno, żwir i kamienie na drodze... Już po polskiej stronie poważna kraksa na siodełku wysypanym grubą warstwą żwiru, gdzie dwóją kolarzy z czołowej grupy zaliczyła nieprzyjemne spotkanie z ziemią. Finisz na Ochodzitej, próbowałem przyspieszać kilkukrotnie, ale Kuba okazał się tego dnia również mocniejszy i z kilku sekundową przewagą minął metę jako ponownie pierwszy.
Etap w sumie był szczęśliwy, bo w niedzielny poranek przygotowując się do startu w tylnej opnie zauważyłem wbite dość mocno szkło. Postanowiłem nie ryzykować i oponę zmieniłem, a okazało się, że dętką też było już lekko nacięta i zapewne niewiele brakowało a byłaby kicha i zrobiło by się bardzo niedobrze...
Start do ostatniego etapu znowu z Koczym Zamkiem na początek. Tym razem dopada mnie trochę pech bo zaraz przed pierwszą sekcją płyt spada mi łańcuch... Staję, łańcuch szybko i zakładam i jazda, gonię. Wąska droga bardzo utrudnia wyprzedzanie, a i lekko nie jest bo czuć już lekkie zmęczenie. Co gorsza już na starcie zaatakował Daniel Formela i trzeba było wyprzedzać również czołówkę formowaną, jak codziennie przez naszych zawodowców opiekujących się Anią Szafraniec. Na górze sam nie wiedziałem co robić. Gonić? Czekać na peleton? Większej grupy widać nie było, ale zebrała się nas czwórka, m.in. z Łukaszem Stasikowskim i Mateuszem Porębą i zaczęliśmy pogoń za liderami. Trwało to dobre 45 minut, mocna jazda 45-50 km/h pod wiatr, lekko w dół... Dojechaliśmy do trójki, w której jechał Kuba Perzyna i Tomasz Jajonek. Daniel Formela, który cały czas był z przodu, był wtedy na wyciągnięcie ręki i można było skasować jego ucieczkę, ale jakoś tak został odpuszczony. Końcówka ciężką, podjazd szutrową drogą, trudne, kręte zjazdy wąskimi drogami i strome ścianki do pokonania. W miejscu, gdzie w sobotę była kraksa strzelam... W pogoni za Danielem została nas wtedy trójka, podjazd w lesie, w sumie przedostatni na tych zawodach, wziął mnie z zaskoczenia, nogi już były zamulone i trochę zabrakło. Kuba z Tomkiem oddalili się. Tam Daniel miał 2 minuty przewagi i był wirtualnym liderem klasyfikacji generalnej. Za zjeździe trochę odżyłem i ostatni podjazd pod Koczy Zamek od strony Lalik pokonałem w miarę żwawo widząc na serpentynach uciekających. Straciłem jednak trochę czasu i spadłem na czwarte miejsce w klasyfikacji open. Kuba o włos, gruby na 4 sekundy, obronił pozycję lidera.
Najbardziej żałuję drugiego etapu. Noga była najlepsza i chyba za późno próbowałem zaatakować na końcu. Trochę nie wiedziałem, gdzie byliśmy, a w szarpance jeszcze mi jednak brakuje. Impreza jednak bardzo udana, atmosfera super! Przyczepiłbym się tylko do dwóch rzeczy. Starty. S umie nie było bardzo dużo ludzi, ale jeśli impreza ma być co raz bardziej popularna, w co nie wątpię, na początku musi być po prostu szerzej. Po drugie to forma udziału zawodowców. Na pierwszych dwóch etapach była trochę taka dziwna z punktu widzenia samego wyścigu. Nie nadawali mocnego tempa, ani też nie jechali całkiem z tyłu bez wychodzenia w ogóle na zmiany, przez co moim zdaniem robiło się trochę niebezpiecznie, gdy przy otwartym ruchu zjeżdżało się w pierwszej grupie tyle ludzi. Może się czepiam... Nic, fajnie, że wzięli udział w naszej zabawie i pozwoli nam się wykazać!
Thursday, August 19, 2010
maraton roznavski i nie tylko
W zeszły piątek powiększyła się moja stajnia :) Chyba tylko na chwilę, bo stara szoska już jest nie do użytku i pójdzie na przemiał, znaczy części, bo już pod górkę wjechać się nie da.. Kręci się w miejscu. Na miejsce szoski przyszedł trekkingowo/crossowy rowerek, który na razie w miejskiej jeździe sprawuje się wyśmienicie.
W niedzielę byłem na Słowacji, żeby wziąć udział w kolejnej edycji maratonu w miejscowości Roznava na górskiej trasie z (niestety) płaską końcówką. Zapowiadało się, że po raz kolejny przyjdzie się ścigać w ekstremalnych warunkach pogodowych - maiło być piekielnie gorąco, a na popołudnie zapowiadano silne burze. Szczęśliwie nie było tak źle, było ciepło, ale do zniesienia i całą trasę przejechaliśmy na sucho, dopiero na dekoracji trochę popadało.
Z samego wyścigu nie jestem do końca zadowolony. Pod górę jechało mi się bardzo dobrze, początek bez zbędnych szarpnięć, przejechany w grupie. Na najtrudniejszym fragmencie trasy nie wiele brakowało do szarpiących z przodu zawodników, a gdyby najtrudniejszy podjazd był jeszcze trochę dłuższy to bym był całkiem na przedzie, a tak po tym podjeździe czekał zjazd po dziurach, na którym czołówka mi uciekła i skończyło się ostatecznie na 10 miejscu w klasyfikacji generalnej. Praktycznie tak samo, jak rok temu. W tym roku było jednak ciężej, wyścig obfitował w skoki, ataki, zwycięzcy zanotowali lepszy czas, więc w sumie źle nie było. A ogólnie impreza super zorganizowana i miło będzie pojechać tam znów za rok!
Wracając do domu utknęliśmy na Zakopiance. Po wypadku w Naprawie staliśmy ponad pół godziny ze zgaszonym silnikiem w sznurku aut... Po Polskiej stronie pogoda dużo gorsza niż na Słowacji. Było niezłe widowisko burzowe. Burze były też w poniedziałek i tym razem już tak fajnie nie było. W Wieliczce na kilka godzin zabrakło prądu, a u mnie szlag trafił cały zestaw do telewizji satelitarnej...
We wtorek jeszcze ciekawy trening, 67 kilometrów i dobrze ponad 1200 metrów w górę na pod wielickich górkach :D. A już za chwilę, kierunek Istebna i przygotowania do zaczynającego się w piątek Road Trophy.
A w tle jeszcze cały czas dopinanie projektu dla nk. Dzieje się!
Sunday, August 8, 2010
trasą pro tour
Liczba uczestników chyba zdecydowanie większa niż spodziewali się organizatorzy i w sektorach startowych na rynku Nowym Targu panował spory ścisk. Do tego nie było szans na normalną rozgrzewkę, bo trzeba było spędzić pół godziny stojąc w sektorze, żeby mieć w miarę dobrą pozycję na starcie. Po starcie od razu niezbyt bezpiecznie... Dla części ludzi to debiut w peletonie, co od razu było widać po ich zachowaniu, nie wspominając już o osobach poruszających się na rowerach górskich z hamulcami tarczowymi, którzy zatrzymują się w miejscu... Szczęśliwe udało się bezpiecznie dojechać do ronda, gdzie odbija droga na Białkę, skąd już nastąpił start ostry. Tempo amatorskie to na pewno nie było. Pod wiatr, po świeżo (o poranku) sfrezowanym asfalcie mocne zaciągi i duża grupa szybko się dzieli i trzeba sporo wysiłku, żeby przebić się do przodu. Po skręcie na Szaflary jest już lepiej, nogi się trochę rozkręciły. Zaraz przed przejazdem przez Zakopiankę ostry, krótki zjazd z zakrętem w prawo i dramat... Z dobrze rozpędzonej grupy 2 osoby lądują na płocie po drugiej stronie drogi. Wyglądało to strasznie, a jak później rozmawialiśmy z jedną z osób, która tam leżała w ten płot wpadło później jeszcze 25 osób... Szczęśliwie wszyscy przeżyli... bo wyglądało to naprawdę źle.
Za Zakopianką zaczynamy podjazd na Sierockie. Na profilu (na marginesie trochę marnym) podjazd wyglądał dość łagodnie. Tak też się zaczął, blat i 25km/h. Jednak mijaliśmy kolejne miejscowości, a góra ciągle się ciągła i było co raz bardziej stromo. Przed ostatnią ścianką jestem w pierwszej piątce, która została z przodu, jednak tam trochę mi zabrakło i przed zjazdem do Białego Dunajca tracę kontakt z uciekającą czwórką. Miałem jeszcze nadzieję na dojście ich na zjeździe, ale znowu zjazd był tak niebezpieczny, że ryzykownie tam byłoby głupotą. Z tego co potem opowiadał Marcin Korzeniowski i tam paru kolarzy zaliczyło ciekawe pozycje...
Po raz drugi przejeżdżamy przez Zakopiankę i kierujemy się na Gliczarów. O tym podjeździe było wiadomo, że łatwo nie będzie. Przed podjazdem dojeżdża do mnie jeszcze trójka zawodników prowadzonych przez Kubę Sikorskiego, ale gdy zaczyna się podjazd znów im odjeżdżam. Jak było wiadomo Gliczarów tego dnia był najtrudniejszą przeszkodą, na 39x25 było mi bardzo ciężko, ale jakoś przepchałem dwie najtrudniejsze sekcje. Później staliśmy tam na etapie i obserwowaliśmy jak mordowali się zawodowcy i sprzęgła palili kierowcy... Niektórych kolarzy pchano, niektórzy sami o to prosili, nawet samochód jadący przed peletonem kibice musieli raz wypchać bo by zablokował trasę... Było stromo!
Z Gliczarowie znów niebezpieczny zjazd do ronda, gdzie odbija droga na Jurgów. Na ostatnim stromym fragmencie przed wjazdem na główną drogę drzewa były obłożone pomarańczowymi matami. Nie dość, że asfalt miernej jakości to jeszcze stromo, wąsko i ciemno... Został jeszcze tylko ostatni podjazd, już główną drogą do ronda w Bukowinie, gdzie była meta. Przed podjazdem dochodzi mnie znów dwójka kolarzy, tym razem już bez Kuby. Michał Kucewicz zachował najwięcej sił i na podjeździe zaczął się oddalać. Mnie zaczęły łapać skurcze, a to dopiero 40 km... Odbija się ostry start bez rozgrzewki i przepychanie na Gliczarowie. Ale jakoś przetrzymuje 2 ataki skurczów i staram się nie zwalniać. Na ostatnim podjeździe wyprzedzamy jeszcze sporo osób jadących (albo maszerujących) krótszy dystans. Na mecie chaos. Kupa kręcących się ludzi, ostatnie przygotowania do przejazdu zawodowców, jakieś dramatyczne poszukiwania lekarza... Zanotowany czas 1:21:50 i 6. miejsce open a 5. w kategorii M-2, 4:35 straty do Artura Kozaka, który wygrał.
Po wyścigu, korzystamy z kwatery moich rodziców, którzy przebywali akurat w Bukowinie na wakacjach, potem dostajemy naprawdę smaczny posiłek przygotowany przez organizatorów i po dekoracji (tylko open) i losowaniu nagród udajemy się z powrotem na ścianę w Gliczarowie, żeby pokibicować zawodnikom w TdP. Ogólnie, idea imprezy bardzo fajna, atmosfera też super. W kilku kwestiach organizacyjnych jednak trochę zabrakło. Czekanie na karetkę mogło się źle skończyć dla niektórych. Dystans mimo wszystko powinien być dłuższy, żeby uniknąć zamieszania powodowanego mieszaniem się zawodników i tłoku w punktach zbornych, ale czekam z niecierpliwością, co wymyślą na następny rok, pole do popisu jest jeszcze bardzo duże.
Moje fotki z Bukowiny i Krakowa.
Sunday, August 1, 2010
Tatry Tour
O poranku pogoda nie nastrajała najlepiej, gdy wjechaliśmy do Popradu zaczęło mocno padać... Miny trochę zrzedły bo ponad 200 km w deszczu to była by męczarnia. Na szczęście niebo zaczęło się przecierać, a gdy ustawialiśmy się na linii startu słońce już suszyło drogę i jak się okazało cały wyścig objechaliśmy na sucho. W tym roku nie było zatrzymania (i dobrze moim zdaniem) peletonu w Smokowcach, więc po "wolnym" starcie pod górę prowadzonym przez pilota wyścigu od razu ruszyliśmy na trasę. Mocne tempo pod Szczyrbskie Pleso i na przedzie została dość skromna grupa. Jak dotąd wszystko super, bez problemowe utrzymywanie tempa grupy. Potem były bardzo długie zjazdy i trochę płaskiego. Znowu utworzyła się spora grupa, wiele ludzi dojechało do peletonu. Widać było skutki ostatnich deszczy, miejscami na drodze sporo kamieni i resztki ściętych drzew. Szybko i nieubłaganie zbliżał się podjazd pod Ostrą. Na początku, jak zwykle część ostro wyrywa do przodu. Ja swoim tempem spokojnie i do „siodełku” w połowie jestem w pierwszej znów grupie, ale niestety zaczynają się problemy. Złapała mnie taka kolka, że z trudem mogłem nabrać powietrze, a każdemu oddechowi towarzyszył ból... Jeszcze teraz czuje to kłucie w boku. Nic, trochę zostałem, ale na zjeździe przy dobrej współpracy dochodzimy peleton w Zubercu.
Pod Oravice już jest lepiej, w miarę spokojnie wjeżdżam w środku grupy. Potem znów zjazd, tym razem po nie najlepszej drodze, ale szczęśliwie obyło się bez problemów technicznych, choć jednemu z kolarzy niewiele brakowało do zaliczenia przydrożnych drzew... Mijamy basen i skręcamy już na przejście graniczne w Chochołowie. Zaraz przed przejściem był bufet i tam popełniam głupi błąd, chciałem złapać kubek z wodą, więc zwalniam. Kubek łapie, ale że jest pod górę to peleton odjeżdża na jakieś 300 metrów. Trzeba gonić, nie jest łatwo bo teraz cały czas lekko pod górę. Dojść udaje się dopiero w miejscowości Ciche, a gonitwa kosztowała chyba za dużo. Na hopkach przed podjazdem na Ząb mam lekko dosyć. Jakoś udaje się jednak zebrać i po autach dociągnąć z powrotem do grupy. Tu niestety lekki pech, zaraz przed początkiem podjazdu na Ząb miała miejsce kraksa, a że byłem z tyłu grupy znowu straciłem kilkaset metrów do czoła peletonu. Tym razem odrobić tego już mi się nie udało do końca... Podjazd na Ząb po nowiutkiej drodze dość ciężki, szczególnie mają już „setkę” w nogach. Potem karkołomny zjazd do Poronina i poprawka na Głodówkę. Przed sobą widzę cały czas kolumnę aut zamykającą peleton, ale jedzie się co raz trudniej. Właściwie odcinek od Zębu do Łomnicy pokonuję samotnie. Jeszcze przed podjazdem na Zdziar dochodzi mnie grupa Mrozowów, z którymi pokonuję podjazd, ale potem chłopaki „siup” za samochód i sobie pojechali... A w sumie doszedłem do wniosku, że to bez sensu się wozić za autem, więc nawet nie próbowałem z nimi jechać. Ostatni mulący podjazd z Tatrzańskiej Kotliny do Smokowców jechało się lepiej niż rok wcześniej, mocno, równo i do przodu. W Łomnicy dojechała do mnie grupa kilku zawodników, których zostawiłem za Poroninem i już zgodnie współpracując dojeżdżamy na metę do Popradu.
Podsumowując, trasa chyba cięższa niż rok temu, ciut krótsza, ale z dodatkowym ostrym podjazdem. Czas lepszy o 7-8 minut niż rok temu. Czas zwycięzcy też sporo lepszy niż rok wcześniej. Poziom jest jednak co raz wyższy. Do końca zadowolony nie jestem, miejsce w pierwszej 30 było w zasięgu, ale jednak potrzeba więc doświadczenia jazdy w peletonie, żeby nie robić głupich błędów. 58 miejsce open i 34 w kategorii. Gratulacje dla Kazimierza Korcali, który na krótkim dystansie wygrał swoją kategorię.
Po dekoracji wracamy do domu, w Tatrzańskiej Kotlinie mijamy się z busem „koniec wyścigu” i ostatnią dwójką zawodników, którzy jechali przy padającym znów deszczu... A deszczu musiało spaść sporo. W Czarnej Górze woda próbowała wtargnąć na drogę, w Nowym Targu masakra. Boczna droga dojazdowa do Zakopianki zalana – z pół metra wody. Wiadukt pod Zakopianką - zalany, na Zakopiance z 10 cm wody płynącej wartkim nurtem... Jeszcze czegoś takiego nie widziałem.
Sunday, July 18, 2010
kanikuła
A maraton w sumie udany ;) Trasa płaska, poprowadzona dość mocno lokalnymi opłotkami, sama w sobie trudna nie była. Miejscami dość mocno przeszkadzały dziury i nierówności, ale zdecydowanie najbardziej doskwierał upał. Start w grupach w przypadku mojej kategorii też nie był tragedią, bo wszyscy na dystans giga pojechaliśmy razem. O dziwno praktycznie na całej trasie bardzo dobra współpraca :) i równe, dobre tempo. W miarę zbliżania się do końca wykruszali się kolejni zawodnicy, także do mety dojechałem razem z jeszcze jednym kolegą. Meta była usytuowana dość nieszczęśliwie i nawet trudno było się ścigać o pierwsze miejsce na samej końcówce, więc wyszło tak, że wjechaliśmy na kreskę równo razem trzymając się za ręce. Trochę ponad 160 km ze średnią ponad 35,5 km/h przy tych warunkach to dość niezły wynik. Pucharek mam za drugie miejsce, ale akurat bardziej liczy się dla mnie postawa fair play w tym przypadku.
Powrót do domu też był ciekawy. Już przy ogłaszaniu wyników zaczęło mocno padać... A zanim doejchaliśmy do autostrady, uciekając z burz, miejscami trzeba bylo jechać wolniutko, bo lało tak ostro, że wycieraczki kompletnie nie nadążały.
Sunday, July 11, 2010
istebczańska tradycja
Zaczęło się od Kubalonki podjeżdżanej opłotkami przez Stecówkę. Dobre tempo od startu, żeby zrobić wstępną selekcję. Potem bajkowy zjazd do Wisły, Salmopol, hopki pomiędzy Szczyrkiem a Węgierską Gróką i podjazd na Ochodzitę. Tam wykrystalizowała się już ścisła czołówka. Na bufecie w Istebnej musiał stanąć, żeby napełnić bidony... Niestety Czesi (którzy wygrali A) mieli auto techniczne i stawać nie mieli zamiaru. Przyszło gonić. Najpierw znowu na Kubalonkę, tym razem przez Olecki bardzo stromymi ściankami i potem na pełnym gazie do Wisły. Już tylko 3 osobową czołówkę doszedłem przed Salmopolem, ale gonitwa kosztowała mnie tyle, że jak zaczął się podjazd to już musiałem odpuścić, tym bardziej że zaczęły mnie łapać skurcze. W Szczyrku dojechał do mnie Andrzej Urbański i razem pokonaliśmy pozostałą część trasy. Ochodzita po raz drugi w pełnym słońcu łatwa nie była...
Upał był naprawdę spory. Dla mnie oznaczało to kłopoty z pyłkami, dla wielu skoczyło się kłopotami żołądkowymi, ale warto było :) Niespełna 180 km i ponad 3 km w czasie poniżej 5 godzin 40minut.
Sunday, July 4, 2010
truskawkowy szus
Sunday, June 20, 2010
Magnum Sal
Ostatnio doszedłem do wniosku, że trochę zmodyfikuję plan dnia i w zależności od pogody będę wychodził na trening wczesnym rankiem (dla niektórych w nocy :P) przed pracą. Przynajmniej letnią porą powinno to dać lepsze efekty. A teraz w ogóle klimat mam bardziej górski... W sumie nie daleko od Kurdwanowa, ale gdzie nie pojadę metrów w pionie zbiera się sporawo. Tylko pogoda znowu marna...
A teraz na wybory! Pewnie się nic nie zmieni, ale przynajmniej w pierwszej turze można wybrać normalność.
Monday, May 31, 2010
na drugą nóżkę
Mocny start ze Smokowców, jazda w kierunku Spiskiej Beli i nieustająca nerwówka i znowu kraksy... Tym razem, niestety i mnie to dotyczyło. Ostre hamowanie grupy, uciekanie na boki, zaczepione kierownice, otb i leżę w rowie. Szybko jednak udało mi się pozbierać i rozpocząłem gonitwę za główną grupą. Po autach udało się dojść w miarę szybko, ale przebić się do przodu nie było już za bardzo jak. No i, gdy za miejscowością Huncovce zaczęły się hopki, gdzie notabene poszła decydująca ucieczka, w środku grupy zrobiła się przerwa i, żeby przebić się znowu do czoła peletonu trzeba było bardzo dużo wysiłku. Udało się dopiero w Abramovcach, ale nic w tym dziwnego jak średnia w tym momencie oscylowało w okolicach 45 km/h. Tam ostry zjazd z prędkością pod 85 km/h i chwila oddechu. Niestety gonitwa trochę się odbiła na dyspozycji i przed pierwszym poważniejszym podjazdem na Teplice miałem lekkie problemy, żeby trzymać tempo grupy. Na szczęście sobie nie odpuściłem i jak zaczął się podjazd to jadąc rytmem zmęczenie trochę puściło.
Na górze zaczął lać deszcz... Dobrze, że poprawili asfalt w tamtych okolicach, więc jechało się szybko i bezpiecznie mimo ulewy. Ostatnie "atrakcje" powodziowe wymusiły zmianę trasy i ominięcie Szczyrbskiego Plesa. Na magistrale tatrzańską wjeżdżaliśmy przez Mengusovce. Podjazd, jakich nie lubię najbardziej... Trzeba mocno cisnąć, ciężko jechać w rytmie, no i trochę strzeliłem. Myślałem, że to już będzie koniec i sobie spokojnie dojadę do końca, ale mocno dokręcając jeszcze przed Smokowcami doszedłem z powrotem do pierwszej grupy. Podjazd na Hrebieniok to już klasyka. Trochę żałuję, że nie pojechałem go całkiem "w trupa", ale jednak zmęczenie i wcześniejsze wydarzenia jakoś mnie przyblokowały. Ale i tak swoim tempem docieram na metę na 26 miejscu open (15. w kategorii) ze startą niespełna 4 minut do zwycięzcy z ucieczki. Do drugiego miejsca w kategorii i powtórki z roku ubiegłego zabrakło niespełna 1,5 minuty... Szkoda. Teraz jednak dopiero czuje, że dość mocno zbiłem kolano (tym razem ucierpiała prawa noga), i wiem, że długa gonitwa za peletonem nie pozostała bez efektów na finiszu, więc w sumie mogę być zadowolony. Średnia ponad 36,5 km/h na tej trasie przy wspominanych niespodziankach to dobry wynik. Także, walczymy dalej :D
Sunday, May 16, 2010
warum ist die banane krumm?
Jeszcze chciałbym podziękować firmie Matuszewski za szybką wymianę kasku po kraksie!
Sunday, May 9, 2010
pod górę
Saturday, May 1, 2010
w oczekiwaniu na góry
Na froncie treningowym też jakoś dziwnie, inaczej niż przez ostatnie lata. Kilometrów mniej, przez cały miesiąc "zaledwie" 1735, prawie tysiąc mniej niż w kwietniu zeszłego roku, ale dyspozycja wydaje się bardzo dobra i czekam na jakieś górskie wyścigi, żeby to zweryfikować naprawdę. Mam nadzieję, że uda się już za tydzień.
Sunday, April 25, 2010
parufki dwie
Saturday, April 24, 2010
kłominicki... trening
Sunday, April 18, 2010
pierwsze koty za płoty
Dzisiaj oficjalnie zainaugurowałem wyścigowy sezon 2010 zawodami w miejscowości Prievidza na Słowacji. Jak było? Minuta ciszy, wolny start z tempem pod 50 km/h... potem mocne, rwane tempo, boczny wiatr, przepychanie się w dużej grupie. I tak, aż do momentu, gdy na jednej z hopek przy mocnym bocznym wietrze ktoś gdzieś strzelił, ktoś nie dociągnął, tak że utworzyła się na tyle duża przerwa, że już było po zabawie. Współpracować nie było z kim... 105 km z średnią 38.5 km/h, z tego dobre 40 km praktycznie samemu ciągnąc niedobitki. Taki blat-wyścig typowy :) Miejsce gdzieś w środku stawki.
Dobre przetarcie na początek. Jest, gdzie się piąć do góry. Miau... ;)
Monday, March 29, 2010
Sunday, March 28, 2010
@home
Piątek jeszcze we Włoszech pozwolił popatrzeć na morze przy mocniejszym wietrze. Wodna lśniła się całą paletą morskich barw :) W sobotę rano jeszcze zaliczyłem szybki, mocny trening z wjazdem pod Arnasco, gdzie zjeżdżaliśmy w jeden z pierwszych dni pobytu. W sumie treningi na włoskiej ziemi zamknęły się w 1537,24 kilometra w trochę ponad 54 i pół godziny i coś między 22 a 23 kilometrów w pionie :D
Friday, March 26, 2010
po deszczu też
Ostatnie trzy dni to w sumie prawie pół tysiąca kilometrów po górach w mocnym tempie :D Dzisiaj pogoda odpoczynkowa, więc powoli zaczynamy przygotowywać się do powrotu.
Wednesday, March 24, 2010
przełajowo
Tuesday, March 23, 2010
w chmurach
A w ogóle, od początku pobytu, czyli przez 11 dni mam już trochę ponad 1100 km i prawie 40 godzin treningu :)
Friday, March 19, 2010
primavera
Dzisiaj pogoda jeszcze nie najlepsza, ale zapowiadanych deszczów brak, więc mocny trening zrobiony. 8 razy Capo Mele :D Po obiedzie szykuje się jeszcze jedna mocna sesja. Jest dobrze!
Castelvecchio
W piątek zebrałem się szybko z rana, żeby zdążyć przed zapowiadanymi przelotnymi deszczami i pojechałem zobaczyć dwa słynne podjazdy wyścigu Milan - San Remo; Cipressę i Poggio. Same podjazdy trudne nie są, ale, jak zawsze, wszytko zależy od tempa, a zapewne jedzie się bardzo szybko... Będę miał odniesienie na jutro :) Na wybrzeżu co raz więcej kolarzy, mijałem nawet Annę Szafraniec i Marka Galewicza z JBG2. Sama jazda wybrzeżem wydaje się, że powinna być po płaskim, ale szczerze mówiąc to płaskiego tam niewiele. Co chwile przylądki zwane z włoska capo skutecznie urozmaicają teren wymuszając, czy się tego chce czy nie, interwałową jazdę. Dziewczynom, które zdecydowały się na wypad w kierunku Melongo trochę dolało. Po obiedzie jeszcze jedna krótka sesja sprinterska.
Thursday, March 18, 2010
rybki
Dzisiaj powrót do kolarskiej rutyny i mocny trening po górach, prawie 130 km i ponad 3 km w pionie. W sumie 6 przełęczy, Giogo di Tirano, Colle Scravaion, 3 razy Croce di Tornassa i Colle S. Bernardo, gdzie na wysokości prawie 1000 m n.p.m. jest elektrownia wiatrowa.
Tuesday, March 16, 2010
próbujemy gór
A wczoraj parę mniejszych okolicznych górek naszpikowanych stromszymi ściankami z urokliwym podjazdem do miejscowości Aquila. Na 113 km dobrze ponad 1600 m wspinaczki. Pokonywanie tutejszych podjazdów ma swój urok, ruchu praktycznie nie ma żadnego, tylko wijąca się czarna nitka asfaltu przypomina czasem, że obrana droga musi gdzieś prowadzić :)
Sunday, March 14, 2010
o 180 stopni
Wednesday, March 10, 2010
itegracyjna białka
A wypada tak, że ten tydzień w ogóle mi się trochę skrócił. już w piątek obieram kierunek na Włochy!
Saturday, February 27, 2010
intensywnie
Po drugie trening. Ponad 30 godzin spinningu przez ostatnie 4 tygodnie, wiele bardzo mocnych sesji. Przez to kończę też miesiąc z przeziębieniem... Do tego jeszcze końcówka treningów biegowych. W porównaniu z zeszłym rokiem praktycznie brak luźnych (pseudo)regeneracyjnych przejażdżek. Pogoda nie rozpieszczała, więc jazdy na zewnątrz prawie nie było, ale mam nadzieję sobie to odbić w marcu podczas pobytu we Włoszech :)
No i po trzecie przymierzenie się do własnego mieszkania. Wszystko wskazuję na to, że już niedługo zakończę waletowanie u rodziców :P i pójdę na swoje. Właściwie pozostało zebrać wszystkie niezbędne papierki, ale więcej szczegółów później.
Wednesday, February 17, 2010
na zimę spinning
Friday, February 12, 2010
Monday, January 25, 2010
spinning@flexclub
Sunday, January 24, 2010
zima trzyma
Wczoraj auto mi nie odpaliło, a dziś rano pomimo całonocnego ładowania akumulatora też kicha. Zamarzło paliwo. Tyle dobrze, że auto stało cały dzień na słońcu i przed chwilą udało mi się zapalić. Oby tylko jutro ruszyło, bo nie uśmiecha mi się jazda do pracy komunikacją miejską...
A dziś bardzo fajny trening. Ponad 1,5 godziny biegania po lesie Wolskim. Góra, dół, ładne widoczki, chociaż na końcu to już ledwo widziałęm, bo rzęsy miałem całe w lodzie... Heh, nie ma lekko. Plan na najbliższy miesiąc to pochodzić na spinning i porobić jakieś dłuższe 3-4 godzinne treningi. Nie zapowiada się, żeby to było możliwe na zewnątrz niestety.
Sunday, January 17, 2010
spinning marathon
Czy "indoor cycling" musi być nudny? Broń Boże! Interwały, sprinty, górki, jazda na czas, pedałowanie jedną nogą. Można poćwiczyć wiele elementów kolarskiego rzemiosła, a do tego, jeśli jest miła atmosfera i szczytny cel to nic lepszego zdarzyć się nie mogło. Wydawało się, że 5 godzin to będzie bardzo dużo i ciężko będzie to wytrzymać, ale w sumie minęło szybko i nie powiem, że nie pojeździło by się więcej :)
Sunday, January 3, 2010
new year's camp
Jeszcze słowem podsumowania ubiegłego już 2009 roku, rowerowy budzik zatrzymał się na 21746,44 km, czyli praktycznie tyle samo co rok temu. Na obrazku obok mała statystyka kilometrów z 3 ostatnich lat, w których zacząłem się ścigać. Fajnie widać zmianę nastawienia. Od maratonu 600 km w 24h w 2007 roku (lipiec) do pożądnie przepracowanej zimy i większej liczby staratów w tym roku.