Friday, December 24, 2010

Wesołych!

Rok 2010 nieubłaganie zbliża się do końca. Teraz jest czas, żeby lekko podładować akumulatory, poszukać nowych wyzwań i motywacji, cytując klasyka; zadać sobie pytanie, co chcę w życiu robić i to robić :D Czego Wszystkim oczywiście życzę. A do tego, żeby nie zabrakło codziennych radości i ciepła zbliżających się dni.

Mój rok kolarski zamknie się gdzieś w 19,5 tysiącach kilometrów. Sporo mniej niż w ubiegłym, ale i tak nieźle biorąc pod uwagę anomalie pogodowe. Zaraz po Świętach zaczynam pierwszy mały mikrocykl i mocniejsze przygotowania do sezonu 2011.

Sunday, December 5, 2010

motywacja

Tak, nastał taki trudny czas. Trzeba znaleźć motywację, żeby zacząć się ponownie więcej ruszać. To samo w sobie motywacji by nie wymagało, ale jak się spojrzy za okno to przestaje już być tak różowo...

Po raz kolejny rok 2010 pokazał, że jest naprawdę niezwyczajny. Październik i połowa listopada były wręcz późno wiosenne. Cieplutko, bez deszczowo - nie chciało się odstawić roweru. I nagle, bez ostrzeżenia (czyt. jakiegoś choć krótkiego okresu przejściowego) przyszła sroga zima. Tęgi mróz, mnóstwo śniegu i teraz rowerek sobie stoi w kącie i czeka, byle do szybkiej wiosny... a na pewno nie dłużej niż do połowy lutego, gdy jadę do Calpe. A na razie na Mikołaja mam łopatę do śniegu, żeby jakoś wyjeżdżać z parkingu...

A wracając do motywacji to znowu nie jest tak tragicznie :) W tym tygodniu chcę zacząć regularny basen na najbliższy miesiąc. Buty do biegania znów są w użyciu, a że teraz mam sporo nowych terenów do eksploracji to jest kiedy się zmęczyć. Dzisiaj wyszedł prawie półmaraton - z wypadem do rodziców na kawę i z powrotem - w większości po zaśnieżonych, prawie polnych drogach w pięknej zimowej scenerii.

Słowo jeszcze o zapowiadanych wcześniej imprezach. Wszystkie się odbyły :) Wszystkie miały swoją specyfikę i urok. Od spotkania z Sylwkiem Szmydem na zakończenie sezonu kącikowego poprzez podsumowanie sezonu Road Maraton w Gliwicach aż do urodzinowej balangi Bikeholików. W zeszłym tygodniu jeszcze ciekawe (prawie służbowe :P) spotkanie wieczorne z dwójką gości z Japonii.

Friday, October 15, 2010

party time

Akurat dobry dzień na ten tytuł ;) Sezonu definitywnie koniec, ostatnie dwa, już bardziej rekreacyjne, choć jak najbardziej poważne, starty to zapowiadane dwie czasówki. Najpierw wygrana w czasówce w Miechowie, akurat dla mnie, bo pod górę :D, a później detronizacja :P na czasufce Bikeholików. W tym roku szybciej o ok. pół minuty pojechał Bartek Janowski, ja w sumie prawie 2 minuty gorzej niż rok temu. Początek za wolny, potem jeszcze fragment po zmasakrowanej drodze do Skały i chociaż doliną Prądnika szybciej niż w latach poprzednich to sumarycznie za słabo. Poprawka za rok :)

Teraz czas na podsumowania i odpoczynek. Za tydzień (wieczorne) zakończenie sezonu na Cichym Kąciku, potem zakończenie cyklu RoadMaraton w Gliwicach, a potem jeszcze urodziny Bikeholików, a dzisiaj jeszzce toast za moje :)

Wednesday, September 29, 2010

time trial time

Jesień pojawiła się dość znienacka, po pięknym tygodniu kończącym kalendarzowe lato nastał deszczowy, zimny i ponury czas. Szczęśliwie wczoraj rano udało się wykorzystać okno pogodowe (sic!) i skoczyć na 2 godzinki pohasać po górkach. Mówią, że ma jeszcze być nasza ulubiona złota jesień, oby się sprawdziło!

W zeszły czwartek byłem na obiecanej rodzinnej wyciecze w górach. Tata kończył tegoroczne pełne obejście Orlej Perci. Z Granatów przeszliśmy na Krzyżne. Ja chyba w letnich warunkach w górach (pieszo) nie byłem kilka ostatnich lat. I poczułem to w kolejne dni dzięki pięknym zakwasom... :D A ogólnie było jak na obrazku, czyste niebo, piękne słońce, trochę śniegu i super widoki.

A dwa najbliższe weekendy to będzie zakończenie startów w tym roku. W najbliższą sobotę najprawdopodobniej wycieczka do Miechowa na Puchar Widomej w jeździe na czas pod górę, a w przyszłą niedzielę czasówka Bikeholików.

Sunday, September 19, 2010

this is the end

Wygląda na to, że wczorajszą "Doliną Popradu" zakończyłem ten sezon startowy. Została jeszcze podsumowująca sezon czasówka Bikeholików, ale to już będzie bardziej zabawa, choć przyłożyć się będzie trzeba :D

A wczorajszy wyścig był dość dziwny. Ponownie plan był, żeby zabrać się w jakąś ucieczkę, więc skoków przez cały wyścig oddałem nawet nie pamiętam ile. Pozostaje przynajmniej satysfakcja, że próbowałem, a nie przewiozłem się cały wyścig gdzieś w środku grupy bez wychylania nosa. Do najważniejszej ucieczki niestety nie udało mi się zabrać. W sumie trochę nieszczęśliwie, bo Kamil Zieliński z CCC i Marcin Mrożek z Felta skontrowali mój atak i zabrakło siły, żeby przykleić im się do koła. Potem chwila w zawieszeniu między uciekającymi a peletonem i ostatecznie musiałem odpuścić. Wcześniej udało się odskoczyć paru zawodnikom, ale w ucieczce do końca dotarł tylko jeden zawodnik Krakusa.

Podjazdy na Krzyżówkę i Bogusze chociaż były pokonywane w mocnym tempie nie spowodowały zbyt mocnego uszczuplenia czołówki peletonu i na finiszu w Nowym Sączu była około 20 osobowa grupa. Przed Sączem jeszcze próbowałem dwa razy skakać, ale też nie poszło... Sprint to już sobie odpuściłem. A wyścig nawet odczułem, trochę tych skoków było...

Sunday, September 12, 2010

fioletowo mi

Heh, znowu mogłoby być o pokorze, ale to już nudne się staje i w końcu musi się coś zmienić. W sumie nie jest źle, wczorajszy wyścig w Wieliczce zakończyłem na drugim miejscu open wygrywając po drodze premię "górską" Czesława Langa. Ale po kolei...

Trasa ostatnich dwóch edycji "Kolarskiej Majówki" w Wieliczce nie jest dla mnie sprzyjająca, dojechanie w dużej grupie to byłoby skazanie się na porażkę, więc plan był prosty - uciekam. Założyłem dwie opcje, albo od startu, albo po premii lotnej na jednym z początkowych okrążeń. Plan pierwszy pokrzyżowała trochę runda honorowa, ale i tak oddałem kilka skoków, żeby przynajmniej się rozgrzać, potem spokojniej w grupie. Bodajże na piątym okrążeniu na linii start-meta była lotna premia, nawet nie próbowałem walczyć, ale jak tylko minęliśmy kreskę podążyłem za Marcinem Korzeniowskim, a po chwili już samotnie gnałem do przodu.

Po kilku okrążeniach przypominało mi się, żeby zobaczyć, ile kółek do końca i jak zobaczyłem 11 to trochę zwątpiłem, ale trzeba było napierać dalej. Chyba na siódmym okrążeniu od końca usytuowana była premia (powiedzmy, że) górska, którą minąłem samotnie, a za wygranie której był okazały puchar, największy teraz w mojej kolekcji :)

Na cztery okrążenia przed metą dojechał do mnie zawodnik z Felta, peletonu widać nie było, więc wspólnie jechaliśmy dalej. Najgorsze, że zaczęło dość mocno mrzyć i zrobiło się bardzo ślisko, pod górę koło nabite 11 atmosferami chwilami kręciło się z miejscu... I ta zmiana warunków kosztowała mnie szansę powalczenia o wgranie całego wyścigu. Na przedostatnim okrążeniu, w sumie na wydawać by się mogło najłagodniejszym nawrocie, uślizgło mi się koło i dobre naście metrów przejechałem na dupie, zapierając się na końcu nogą, żeby nie wpaść do rowu... Szczęśliwie udało mi się szybko pozbierać i ruszyć dalej, rywal niestety nie poczekał, peleton nadal był z tyłu w bezpiecznej odległości, więc na metę przyjechałem spokojnie drugi.

Pomimo niezbyt ciekawej trasy, którą mam nadzieję uda się urozmaicić na przyszłe edycje, wyścig w tym roku był dla mnie całkiem sympatyczny. Trening przed bikeholikową czasówką na zakończenie sezonu też był dobry, pod 40 km/h lekko pod górę, nawrót, 50 po płaskim, nawrót i znowu, i znowu.. Pechowo znowu z tą kraksą, szczęśliwie oprócz lekkiego szlifa na biodrze nic więcej się nie stało. Teraz znowu maluję nogę na fioletowo :D

Sunday, September 5, 2010

pokora

Drugi raz w tym roku na zawodach, które jest realna szansa wygrać dopada mnie pech. Tak było na początku sezonu w Ustroniu, gdzie z całą grupą pomyliliśmy trasę i tak było też wczoraj w Rajczy, gdzie jeszcze podczas wolnego startu marzenia o zwycięstwie praktycznie się skończyły...



Po kolejnych w tym roku anomaliach pogodowych start w Rajcza Tour chwilowo stał pod znakiem zapytania, ale determinacja i sprawność organizacyjna Wiesława Legierskiego jest godna podziwu i planowo stanęliśmy na starcie. Tylko pogoda się nie dostosowała... 5-6 stopni to jak na początek września z deka chłodno. Szczęśliwe (jeszcze) nie padało. Na początek wolny start, w formie pilotowanego przejazdu przez centrum Rajczy i gdzieś na 3 kilometrze poczułem tylko silne uderzenie tylnego koła o coś wystającego na drodze i po chwili jechałem już na kapciu. Wszyscy pojechali dalej, a ja zmieniałem gumę. Zastanawiałem się czy dalsza jazda ma sens, ale w sumie szkoda było marnować okazję przynajmniej na dobry trening. Małą pompką nabiłem koło ile się dało (i tak dużo za mało) i ruszyłem w pogoń.

Miejsce defektu było najgorsze z możliwych, po krótkim podjeździe na początek potem praktycznie zjazdy i płasko, nie wiele pod górę, oprócz samej końcówki. Trasa zbyt łatwa, żeby rozbić peleton, a gonić dużą grupę samemu zmagając się z wiatrem jest ciężko. Żeby odrobić ponad 10 minut straty trzeba by jeździć jak Cancellara. Ale jak już postanowiłem robić trening to tak wytrwałem do końca, równo, mocno, udało się dogonić gdzieś połowę stawki. 120 km samemu w dobrym tempie z kilkoma podjazdami, nie jest źle. Szkoda tego pecha. Na koniec, już po przyjeździe na metę większości zawodników już standardowo w tym roku zaczęło lać...

Na pocieszenie wylosowałem parę gadżetów od Penco, a miał być rower :P, no i chyba definitywnie przypieczętowałem generalkę Road Maraton w M2. Teraz pozostaje tylko czekać na zapowiadane przez Wieśka atrakcje szykowane na przyszły rok!

Monday, August 23, 2010

road trophy

Myśli kotłują się w głowie... ciśnienie startowe opada... spać się nie da :P, więc na gorąco, jak wyglądało pierwsze Road Trophy z mojej perspektywy. Pewnie będzie lekki miszmasz, ale co tam...

Zaczęło się w piątek odwróconą pętlą beskidzką z tego roku. Początek pod górę na Ochodzitą może trochę mocniejszy, żeby bezpiecznie zjechać po kostce, ale potem dość spokojne tempo pozwoliło zjechać się większej grupie. Przed Szczyrkiem atakował Daniel Formela, w Szczyrku ja ruszyłem w towarzystwie Kuby Perzyny i Piotrka Kieblesza. Sami pokonaliśmy Salmopol, Wisłę, a tuż przed Zameczkiem z wozu „fotoreporterskiego” dowiedzieliśmy się, że goni nas „ktoś z pro-tour’u” ;) i mamy 20 sekund przewagi. Daniela też już było widać. Na podjeździe z Zameczka na Kubalonkę koło mnie śmignęli kolejno Marek Rutkiewicz, Sylwek Szmyd i Darek Batek. Taki, ot, lekki trening ? Ale jak dojechali do prowadzących zwolnili i jechali już za nami. Zaraz przed początkiem podjazdu na Ochodzitą zaatakował Kuba i udało mu się odskoczyć na tyle, że z przewagą chyba 17 sekund dojechał do końca. Ja drugi. Etap pozytywny, jechało się bardzo dobrze. Lekkim zaskoczeniem in minus była forma posiłku regeneracyjnego, więc dobrze, że z mety mieliśmy bliżej na kwaterę niż do biura zawodów.

W sobotę najdłuższy etap. Początek trochę zaskoczył, bo zaczęło się podjazdem pod Koczy Zamek. Wąsko, stromo, dziurawo i jeszcze miejscami po płytach. Organizacyjnie, moim zdaniem, nie był to najlepszy pomysł, żeby startować na tak wąskiej drodze, gdzie wyprzedzać się nie da. Ba nawet ominąć tych, którzy za twardo wjeżdżali na Stromę ścianki i przewracali się na bok... było ciężko. Od Milówki znowu wolniej i bardzo spokojnie, więc ponownie zjechała się spora grupa i miejscami było dość nerwowo. Na Słowacji piękny zjazd nowiutką drogą niczym w Alpach! W przerwie na siku, którą zapoczątkował Sylwek Szmyd odjechała (mało kulturalnie ;)) trójka zawodników, którzy jednak, gdy zaczęły się podjazdy w ostatniej fazie wyścigu słabli jeden po drugim i zostali wchłonięci przez czołową grupę. Na podjeździe pod Skalite chciałem trochę naciągnąć peleton i jak w dniu poprzednim spróbować odjazdu w skromniejszej grupie. Na szczycie podjazdu był bufecik... ja prawie na maxa, a zaraz przed bufetem słyszę trzask przerzutki i koło mnie przelatuje Sylwek, żeby skorzystać z bufetu, heh... :D Ale nic, „trudno, żeby Ci, co walczą o dobrą pozycję zatrzymywali się na bufecie”, jak wspomniał nasz ulubieniec na starcie, więc my się nie zatrzymujemy tylko jedziemy dalej. A dalej, chyba najniebezpieczniejszy odcinek na całej trasie. Ostre zakręty na zjeździe w boczne drogi, przejazdy przez jakieś maksymalne opłotki, gdzie o dzwona z samochodami jadącymi z naprzeciwka naprawdę nie było trudno, żwir i kamienie na drodze... Już po polskiej stronie poważna kraksa na siodełku wysypanym grubą warstwą żwiru, gdzie dwóją kolarzy z czołowej grupy zaliczyła nieprzyjemne spotkanie z ziemią. Finisz na Ochodzitej, próbowałem przyspieszać kilkukrotnie, ale Kuba okazał się tego dnia również mocniejszy i z kilku sekundową przewagą minął metę jako ponownie pierwszy.

Etap w sumie był szczęśliwy, bo w niedzielny poranek przygotowując się do startu w tylnej opnie zauważyłem wbite dość mocno szkło. Postanowiłem nie ryzykować i oponę zmieniłem, a okazało się, że dętką też było już lekko nacięta i zapewne niewiele brakowało a byłaby kicha i zrobiło by się bardzo niedobrze...

Start do ostatniego etapu znowu z Koczym Zamkiem na początek. Tym razem dopada mnie trochę pech bo zaraz przed pierwszą sekcją płyt spada mi łańcuch... Staję, łańcuch szybko i zakładam i jazda, gonię. Wąska droga bardzo utrudnia wyprzedzanie, a i lekko nie jest bo czuć już lekkie zmęczenie. Co gorsza już na starcie zaatakował Daniel Formela i trzeba było wyprzedzać również czołówkę formowaną, jak codziennie przez naszych zawodowców opiekujących się Anią Szafraniec. Na górze sam nie wiedziałem co robić. Gonić? Czekać na peleton? Większej grupy widać nie było, ale zebrała się nas czwórka, m.in. z Łukaszem Stasikowskim i Mateuszem Porębą i zaczęliśmy pogoń za liderami. Trwało to dobre 45 minut, mocna jazda 45-50 km/h pod wiatr, lekko w dół... Dojechaliśmy do trójki, w której jechał Kuba Perzyna i Tomasz Jajonek. Daniel Formela, który cały czas był z przodu, był wtedy na wyciągnięcie ręki i można było skasować jego ucieczkę, ale jakoś tak został odpuszczony. Końcówka ciężką, podjazd szutrową drogą, trudne, kręte zjazdy wąskimi drogami i strome ścianki do pokonania. W miejscu, gdzie w sobotę była kraksa strzelam... W pogoni za Danielem została nas wtedy trójka, podjazd w lesie, w sumie przedostatni na tych zawodach, wziął mnie z zaskoczenia, nogi już były zamulone i trochę zabrakło. Kuba z Tomkiem oddalili się. Tam Daniel miał 2 minuty przewagi i był wirtualnym liderem klasyfikacji generalnej. Za zjeździe trochę odżyłem i ostatni podjazd pod Koczy Zamek od strony Lalik pokonałem w miarę żwawo widząc na serpentynach uciekających. Straciłem jednak trochę czasu i spadłem na czwarte miejsce w klasyfikacji open. Kuba o włos, gruby na 4 sekundy, obronił pozycję lidera.

Najbardziej żałuję drugiego etapu. Noga była najlepsza i chyba za późno próbowałem zaatakować na końcu. Trochę nie wiedziałem, gdzie byliśmy, a w szarpance jeszcze mi jednak brakuje. Impreza jednak bardzo udana, atmosfera super! Przyczepiłbym się tylko do dwóch rzeczy. Starty. S umie nie było bardzo dużo ludzi, ale jeśli impreza ma być co raz bardziej popularna, w co nie wątpię, na początku musi być po prostu szerzej. Po drugie to forma udziału zawodowców. Na pierwszych dwóch etapach była trochę taka dziwna z punktu widzenia samego wyścigu. Nie nadawali mocnego tempa, ani też nie jechali całkiem z tyłu bez wychodzenia w ogóle na zmiany, przez co moim zdaniem robiło się trochę niebezpiecznie, gdy przy otwartym ruchu zjeżdżało się w pierwszej grupie tyle ludzi. Może się czepiam... Nic, fajnie, że wzięli udział w naszej zabawie i pozwoli nam się wykazać!

Thursday, August 19, 2010

maraton roznavski i nie tylko

Ostatnio czas jakby przyspieszył... Wszystko szybko się toczy i ciężko znaleźć chwilę, żeby napisać parę słów o akcjach z zeszłego tygodnia, ale spróbujemy.

W zeszły piątek powiększyła się moja stajnia :) Chyba tylko na chwilę, bo stara szoska już jest nie do użytku i pójdzie na przemiał, znaczy części, bo już pod górkę wjechać się nie da.. Kręci się w miejscu. Na miejsce szoski przyszedł trekkingowo/crossowy rowerek, który na razie w miejskiej jeździe sprawuje się wyśmienicie.

W niedzielę byłem na Słowacji, żeby wziąć udział w kolejnej edycji maratonu w miejscowości Roznava na górskiej trasie z (niestety) płaską końcówką. Zapowiadało się, że po raz kolejny przyjdzie się ścigać w ekstremalnych warunkach pogodowych - maiło być piekielnie gorąco, a na popołudnie zapowiadano silne burze. Szczęśliwie nie było tak źle, było ciepło, ale do zniesienia i całą trasę przejechaliśmy na sucho, dopiero na dekoracji trochę popadało.

Z samego wyścigu nie jestem do końca zadowolony. Pod górę jechało mi się bardzo dobrze, początek bez zbędnych szarpnięć, przejechany w grupie. Na najtrudniejszym fragmencie trasy nie wiele brakowało do szarpiących z przodu zawodników, a gdyby najtrudniejszy podjazd był jeszcze trochę dłuższy to bym był całkiem na przedzie, a tak po tym podjeździe czekał zjazd po dziurach, na którym czołówka mi uciekła i skończyło się ostatecznie na 10 miejscu w klasyfikacji generalnej. Praktycznie tak samo, jak rok temu. W tym roku było jednak ciężej, wyścig obfitował w skoki, ataki, zwycięzcy zanotowali lepszy czas, więc w sumie źle nie było. A ogólnie impreza super zorganizowana i miło będzie pojechać tam znów za rok!

Wracając do domu utknęliśmy na Zakopiance. Po wypadku w Naprawie staliśmy ponad pół godziny ze zgaszonym silnikiem w sznurku aut... Po Polskiej stronie pogoda dużo gorsza niż na Słowacji. Było niezłe widowisko burzowe. Burze były też w poniedziałek i tym razem już tak fajnie nie było. W Wieliczce na kilka godzin zabrakło prądu, a u mnie szlag trafił cały zestaw do telewizji satelitarnej...

We wtorek jeszcze ciekawy trening, 67 kilometrów i dobrze ponad 1200 metrów w górę na pod wielickich górkach :D. A już za chwilę, kierunek Istebna i przygotowania do zaczynającego się w piątek Road Trophy.

A w tle jeszcze cały czas dopinanie projektu dla nk. Dzieje się!

Sunday, August 8, 2010

trasą pro tour

Przy okazji 6. Etapu naszego narodowego wyścigu został rozegrany, po raz pierwszy w historii, etap dla amatorów. Trasa „sport” dawała okazję na spróbowanie swoich sił na pętli, która pokonywali później zawodowcy. To było tylko niespełna 45km, ale jak się okazało łatwo wcale nie było, a powiedziałbym nawet, że było bardzo ciężko. Ale po kolei.

Liczba uczestników chyba zdecydowanie większa niż spodziewali się organizatorzy i w sektorach startowych na rynku Nowym Targu panował spory ścisk. Do tego nie było szans na normalną rozgrzewkę, bo trzeba było spędzić pół godziny stojąc w sektorze, żeby mieć w miarę dobrą pozycję na starcie. Po starcie od razu niezbyt bezpiecznie... Dla części ludzi to debiut w peletonie, co od razu było widać po ich zachowaniu, nie wspominając już o osobach poruszających się na rowerach górskich z hamulcami tarczowymi, którzy zatrzymują się w miejscu... Szczęśliwe udało się bezpiecznie dojechać do ronda, gdzie odbija droga na Białkę, skąd już nastąpił start ostry. Tempo amatorskie to na pewno nie było. Pod wiatr, po świeżo (o poranku) sfrezowanym asfalcie mocne zaciągi i duża grupa szybko się dzieli i trzeba sporo wysiłku, żeby przebić się do przodu. Po skręcie na Szaflary jest już lepiej, nogi się trochę rozkręciły. Zaraz przed przejazdem przez Zakopiankę ostry, krótki zjazd z zakrętem w prawo i dramat... Z dobrze rozpędzonej grupy 2 osoby lądują na płocie po drugiej stronie drogi. Wyglądało to strasznie, a jak później rozmawialiśmy z jedną z osób, która tam leżała w ten płot wpadło później jeszcze 25 osób... Szczęśliwie wszyscy przeżyli... bo wyglądało to naprawdę źle.

Za Zakopianką zaczynamy podjazd na Sierockie. Na profilu (na marginesie trochę marnym) podjazd wyglądał dość łagodnie. Tak też się zaczął, blat i 25km/h. Jednak mijaliśmy kolejne miejscowości, a góra ciągle się ciągła i było co raz bardziej stromo. Przed ostatnią ścianką jestem w pierwszej piątce, która została z przodu, jednak tam trochę mi zabrakło i przed zjazdem do Białego Dunajca tracę kontakt z uciekającą czwórką. Miałem jeszcze nadzieję na dojście ich na zjeździe, ale znowu zjazd był tak niebezpieczny, że ryzykownie tam byłoby głupotą. Z tego co potem opowiadał Marcin Korzeniowski i tam paru kolarzy zaliczyło ciekawe pozycje...

Po raz drugi przejeżdżamy przez Zakopiankę i kierujemy się na Gliczarów. O tym podjeździe było wiadomo, że łatwo nie będzie. Przed podjazdem dojeżdża do mnie jeszcze trójka zawodników prowadzonych przez Kubę Sikorskiego, ale gdy zaczyna się podjazd znów im odjeżdżam. Jak było wiadomo Gliczarów tego dnia był najtrudniejszą przeszkodą, na 39x25 było mi bardzo ciężko, ale jakoś przepchałem dwie najtrudniejsze sekcje. Później staliśmy tam na etapie i obserwowaliśmy jak mordowali się zawodowcy i sprzęgła palili kierowcy... Niektórych kolarzy pchano, niektórzy sami o to prosili, nawet samochód jadący przed peletonem kibice musieli raz wypchać bo by zablokował trasę... Było stromo!

Z Gliczarowie znów niebezpieczny zjazd do ronda, gdzie odbija droga na Jurgów. Na ostatnim stromym fragmencie przed wjazdem na główną drogę drzewa były obłożone pomarańczowymi matami. Nie dość, że asfalt miernej jakości to jeszcze stromo, wąsko i ciemno... Został jeszcze tylko ostatni podjazd, już główną drogą do ronda w Bukowinie, gdzie była meta. Przed podjazdem dochodzi mnie znów dwójka kolarzy, tym razem już bez Kuby. Michał Kucewicz zachował najwięcej sił i na podjeździe zaczął się oddalać. Mnie zaczęły łapać skurcze, a to dopiero 40 km... Odbija się ostry start bez rozgrzewki i przepychanie na Gliczarowie. Ale jakoś przetrzymuje 2 ataki skurczów i staram się nie zwalniać. Na ostatnim podjeździe wyprzedzamy jeszcze sporo osób jadących (albo maszerujących) krótszy dystans. Na mecie chaos. Kupa kręcących się ludzi, ostatnie przygotowania do przejazdu zawodowców, jakieś dramatyczne poszukiwania lekarza... Zanotowany czas 1:21:50 i 6. miejsce open a 5. w kategorii M-2, 4:35 straty do Artura Kozaka, który wygrał.

Po wyścigu, korzystamy z kwatery moich rodziców, którzy przebywali akurat w Bukowinie na wakacjach, potem dostajemy naprawdę smaczny posiłek przygotowany przez organizatorów i po dekoracji (tylko open) i losowaniu nagród udajemy się z powrotem na ścianę w Gliczarowie, żeby pokibicować zawodnikom w TdP. Ogólnie, idea imprezy bardzo fajna, atmosfera też super. W kilku kwestiach organizacyjnych jednak trochę zabrakło. Czekanie na karetkę mogło się źle skończyć dla niektórych. Dystans mimo wszystko powinien być dłuższy, żeby uniknąć zamieszania powodowanego mieszaniem się zawodników i tłoku w punktach zbornych, ale czekam z niecierpliwością, co wymyślą na następny rok, pole do popisu jest jeszcze bardzo duże.

Sunday, August 1, 2010

Tatry Tour

W ostatni dzień lipca odbył się kolejny wyścig Tatry Tour w ramach Otwartych Mistrzostw Europy Wschodniej. W tym roku po raz kolejny lekkim modyfikacją została poddana trasa wyścigu i mieliśmy okazję przejechać przez Ząb omijając w ten sposób Zakopane. Po słowackiej stronie zabrakło Jamnika, gdzie zwykle był bufet i sporo dziur. W sumie więc wyszło ponad 220 km i pod 3000 m przewyższenia.

O poranku pogoda nie nastrajała najlepiej, gdy wjechaliśmy do Popradu zaczęło mocno padać... Miny trochę zrzedły bo ponad 200 km w deszczu to była by męczarnia. Na szczęście niebo zaczęło się przecierać, a gdy ustawialiśmy się na linii startu słońce już suszyło drogę i jak się okazało cały wyścig objechaliśmy na sucho. W tym roku nie było zatrzymania (i dobrze moim zdaniem) peletonu w Smokowcach, więc po "wolnym" starcie pod górę prowadzonym przez pilota wyścigu od razu ruszyliśmy na trasę. Mocne tempo pod Szczyrbskie Pleso i na przedzie została dość skromna grupa. Jak dotąd wszystko super, bez problemowe utrzymywanie tempa grupy. Potem były bardzo długie zjazdy i trochę płaskiego. Znowu utworzyła się spora grupa, wiele ludzi dojechało do peletonu. Widać było skutki ostatnich deszczy, miejscami na drodze sporo kamieni i resztki ściętych drzew. Szybko i nieubłaganie zbliżał się podjazd pod Ostrą. Na początku, jak zwykle część ostro wyrywa do przodu. Ja swoim tempem spokojnie i do „siodełku” w połowie jestem w pierwszej znów grupie, ale niestety zaczynają się problemy. Złapała mnie taka kolka, że z trudem mogłem nabrać powietrze, a każdemu oddechowi towarzyszył ból... Jeszcze teraz czuje to kłucie w boku. Nic, trochę zostałem, ale na zjeździe przy dobrej współpracy dochodzimy peleton w Zubercu.

Pod Oravice już jest lepiej, w miarę spokojnie wjeżdżam w środku grupy. Potem znów zjazd, tym razem po nie najlepszej drodze, ale szczęśliwie obyło się bez problemów technicznych, choć jednemu z kolarzy niewiele brakowało do zaliczenia przydrożnych drzew... Mijamy basen i skręcamy już na przejście graniczne w Chochołowie. Zaraz przed przejściem był bufet i tam popełniam głupi błąd, chciałem złapać kubek z wodą, więc zwalniam. Kubek łapie, ale że jest pod górę to peleton odjeżdża na jakieś 300 metrów. Trzeba gonić, nie jest łatwo bo teraz cały czas lekko pod górę. Dojść udaje się dopiero w miejscowości Ciche, a gonitwa kosztowała chyba za dużo. Na hopkach przed podjazdem na Ząb mam lekko dosyć. Jakoś udaje się jednak zebrać i po autach dociągnąć z powrotem do grupy. Tu niestety lekki pech, zaraz przed początkiem podjazdu na Ząb miała miejsce kraksa, a że byłem z tyłu grupy znowu straciłem kilkaset metrów do czoła peletonu. Tym razem odrobić tego już mi się nie udało do końca... Podjazd na Ząb po nowiutkiej drodze dość ciężki, szczególnie mają już „setkę” w nogach. Potem karkołomny zjazd do Poronina i poprawka na Głodówkę. Przed sobą widzę cały czas kolumnę aut zamykającą peleton, ale jedzie się co raz trudniej. Właściwie odcinek od Zębu do Łomnicy pokonuję samotnie. Jeszcze przed podjazdem na Zdziar dochodzi mnie grupa Mrozowów, z którymi pokonuję podjazd, ale potem chłopaki „siup” za samochód i sobie pojechali... A w sumie doszedłem do wniosku, że to bez sensu się wozić za autem, więc nawet nie próbowałem z nimi jechać. Ostatni mulący podjazd z Tatrzańskiej Kotliny do Smokowców jechało się lepiej niż rok wcześniej, mocno, równo i do przodu. W Łomnicy dojechała do mnie grupa kilku zawodników, których zostawiłem za Poroninem i już zgodnie współpracując dojeżdżamy na metę do Popradu.

Podsumowując, trasa chyba cięższa niż rok temu, ciut krótsza, ale z dodatkowym ostrym podjazdem. Czas lepszy o 7-8 minut niż rok temu. Czas zwycięzcy też sporo lepszy niż rok wcześniej. Poziom jest jednak co raz wyższy. Do końca zadowolony nie jestem, miejsce w pierwszej 30 było w zasięgu, ale jednak potrzeba więc doświadczenia jazdy w peletonie, żeby nie robić głupich błędów. 58 miejsce open i 34 w kategorii. Gratulacje dla Kazimierza Korcali, który na krótkim dystansie wygrał swoją kategorię.

Po dekoracji wracamy do domu, w Tatrzańskiej Kotlinie mijamy się z busem „koniec wyścigu” i ostatnią dwójką zawodników, którzy jechali przy padającym znów deszczu... A deszczu musiało spaść sporo. W Czarnej Górze woda próbowała wtargnąć na drogę, w Nowym Targu masakra. Boczna droga dojazdowa do Zakopianki zalana – z pół metra wody. Wiadukt pod Zakopianką - zalany, na Zakopiance z 10 cm wody płynącej wartkim nurtem... Jeszcze czegoś takiego nie widziałem.

Sunday, July 18, 2010

kanikuła

Wczoraj zaliczyłem występ na pierwszej edycji maratonu "O beczułkę miodu" w Kluczborku. W takiej temperaturze chyba jeszcze nigdy się nie ścigałem. Na otwartych przestrzeniach przy lekkim wietrze prażyło po prostu niemiłosiernie.

A maraton w sumie udany ;) Trasa płaska, poprowadzona dość mocno lokalnymi opłotkami, sama w sobie trudna nie była. Miejscami dość mocno przeszkadzały dziury i nierówności, ale zdecydowanie najbardziej doskwierał upał. Start w grupach w przypadku mojej kategorii też nie był tragedią, bo wszyscy na dystans giga pojechaliśmy razem. O dziwno praktycznie na całej trasie bardzo dobra współpraca :) i równe, dobre tempo. W miarę zbliżania się do końca wykruszali się kolejni zawodnicy, także do mety dojechałem razem z jeszcze jednym kolegą. Meta była usytuowana dość nieszczęśliwie i nawet trudno było się ścigać o pierwsze miejsce na samej końcówce, więc wyszło tak, że wjechaliśmy na kreskę równo razem trzymając się za ręce. Trochę ponad 160 km ze średnią ponad 35,5 km/h przy tych warunkach to dość niezły wynik. Pucharek mam za drugie miejsce, ale akurat bardziej liczy się dla mnie postawa fair play w tym przypadku.

Powrót do domu też był ciekawy. Już przy ogłaszaniu wyników zaczęło mocno padać... A zanim doejchaliśmy do autostrady, uciekając z burz, miejscami trzeba bylo jechać wolniutko, bo lało tak ostro, że wycieraczki kompletnie nie nadążały.

Sunday, July 11, 2010

istebczańska tradycja

Powoli się już chyba staje dla mnie tradycją liczba 3 na maratonie w Istebnej. Tym razem 3 start w tym wyścigu zakończyłem 3 miejscem w kategorii A i 4 w klasyfikacji open. W porównaniu z rokiem ubiegłym, tegoroczna edycja była dużo trudniejsza. Cięższa trasa, upadł i mocniejsza stawka.

Zaczęło się od Kubalonki podjeżdżanej opłotkami przez Stecówkę. Dobre tempo od startu, żeby zrobić wstępną selekcję. Potem bajkowy zjazd do Wisły, Salmopol, hopki pomiędzy Szczyrkiem a Węgierską Gróką i podjazd na Ochodzitę. Tam wykrystalizowała się już ścisła czołówka. Na bufecie w Istebnej musiał stanąć, żeby napełnić bidony... Niestety Czesi (którzy wygrali A) mieli auto techniczne i stawać nie mieli zamiaru. Przyszło gonić. Najpierw znowu na Kubalonkę, tym razem przez Olecki bardzo stromymi ściankami i potem na pełnym gazie do Wisły. Już tylko 3 osobową czołówkę doszedłem przed Salmopolem, ale gonitwa kosztowała mnie tyle, że jak zaczął się podjazd to już musiałem odpuścić, tym bardziej że zaczęły mnie łapać skurcze. W Szczyrku dojechał do mnie Andrzej Urbański i razem pokonaliśmy pozostałą część trasy. Ochodzita po raz drugi w pełnym słońcu łatwa nie była...

Upał był naprawdę spory. Dla mnie oznaczało to kłopoty z pyłkami, dla wielu skoczyło się kłopotami żołądkowymi, ale warto było :) Niespełna 180 km i ponad 3 km w czasie poniżej 5 godzin 40minut.

Sunday, July 4, 2010

truskawkowy szus

W sobotę zaliczyłem pierwszy po miesięcznej przerwie wyścig. Truskawkowy szus w podkieleckich Bielinach. Ciężka trasa, najeżona stromymi hopkami, wiatr, palące słońce. Co najważniejsze tym razem objechałem szczęśliwie bez żadnych szlifów. Trochę przespałem ważny moment, a jak się później okazało była szansa nawet na końcowy sukces. Tasowania na wyścigu było sporo, ostatecznie skończyłem szósty. Trening był świetny i z optymizmem czekam na przyszłotygodniowy start w Istebnej. Dzisiaj jeszcze długodystansowa poprawka i weekend zamknięty prawie 300 kilometrami.

Sunday, June 20, 2010

Magnum Sal

Pora na pierwszy wpis z nowego miejsca. Nowego, własnego miejsca :) W sumie to na razie jeszcze się przyzwyczajam, jest sporo rzeczy do załatwienia i pozamykania do końca, żeby móc naprawdę odczuć, że teraz jadę na własny rachunek.

Ostatnio doszedłem do wniosku, że trochę zmodyfikuję plan dnia i w zależności od pogody będę wychodził na trening wczesnym rankiem (dla niektórych w nocy :P) przed pracą. Przynajmniej letnią porą powinno to dać lepsze efekty. A teraz w ogóle klimat mam bardziej górski... W sumie nie daleko od Kurdwanowa, ale gdzie nie pojadę metrów w pionie zbiera się sporawo. Tylko pogoda znowu marna...

A teraz na wybory! Pewnie się nic nie zmieni, ale przynajmniej w pierwszej turze można wybrać normalność.

Monday, May 31, 2010

na drugą nóżkę

Tegoroczna Jarna Klasika nie przyniosła tak wspaniałych rezultatów jak ubiegłym razem. Złożyło się na to kilka czynników. Jednak chyba słabsza forma niż rok temu. Prawie dwa tysiące kilometrów mniej niż o tej porze zeszłego roku ma chyba jakieś znaczenie, przy kilkunastu bardzo mocnych zaciągach podczas jazdy w peletonie zaczynają się kłopoty... Ale i tak, głównym powodem słabszego wyniku jest znów brak sprzyjającego losu.

Mocny start ze Smokowców, jazda w kierunku Spiskiej Beli i nieustająca nerwówka i znowu kraksy... Tym razem, niestety i mnie to dotyczyło. Ostre hamowanie grupy, uciekanie na boki, zaczepione kierownice, otb i leżę w rowie. Szybko jednak udało mi się pozbierać i rozpocząłem gonitwę za główną grupą. Po autach udało się dojść w miarę szybko, ale przebić się do przodu nie było już za bardzo jak. No i, gdy za miejscowością Huncovce zaczęły się hopki, gdzie notabene poszła decydująca ucieczka, w środku grupy zrobiła się przerwa i, żeby przebić się znowu do czoła peletonu trzeba było bardzo dużo wysiłku. Udało się dopiero w Abramovcach, ale nic w tym dziwnego jak średnia w tym momencie oscylowało w okolicach 45 km/h. Tam ostry zjazd z prędkością pod 85 km/h i chwila oddechu. Niestety gonitwa trochę się odbiła na dyspozycji i przed pierwszym poważniejszym podjazdem na Teplice miałem lekkie problemy, żeby trzymać tempo grupy. Na szczęście sobie nie odpuściłem i jak zaczął się podjazd to jadąc rytmem zmęczenie trochę puściło.

Na górze zaczął lać deszcz... Dobrze, że poprawili asfalt w tamtych okolicach, więc jechało się szybko i bezpiecznie mimo ulewy. Ostatnie "atrakcje" powodziowe wymusiły zmianę trasy i ominięcie Szczyrbskiego Plesa. Na magistrale tatrzańską wjeżdżaliśmy przez Mengusovce. Podjazd, jakich nie lubię najbardziej... Trzeba mocno cisnąć, ciężko jechać w rytmie, no i trochę strzeliłem. Myślałem, że to już będzie koniec i sobie spokojnie dojadę do końca, ale mocno dokręcając jeszcze przed Smokowcami doszedłem z powrotem do pierwszej grupy. Podjazd na Hrebieniok to już klasyka. Trochę żałuję, że nie pojechałem go całkiem "w trupa", ale jednak zmęczenie i wcześniejsze wydarzenia jakoś mnie przyblokowały. Ale i tak swoim tempem docieram na metę na 26 miejscu open (15. w kategorii) ze startą niespełna 4 minut do zwycięzcy z ucieczki. Do drugiego miejsca w kategorii i powtórki z roku ubiegłego zabrakło niespełna 1,5 minuty... Szkoda. Teraz jednak dopiero czuje, że dość mocno zbiłem kolano (tym razem ucierpiała prawa noga), i wiem, że długa gonitwa za peletonem nie pozostała bez efektów na finiszu, więc w sumie mogę być zadowolony. Średnia ponad 36,5 km/h na tej trasie przy wspominanych niespodziankach to dobry wynik. Także, walczymy dalej :D

Fotki z galerii 1 i 2.

Sunday, May 16, 2010

warum ist die banane krumm?

Wczorajszy maraton w Ustroniu był kolejną lekcją pokory. Pomimo zeszłotygodniowych szlifów dyspozycja była dobra i jechało się znakomicie. Grupa też trafiła się dość mocna, więc od początku jechaliśmy szybko, mając w planie szybkie "zebranie" zawodników z naszej kategorii, którzy startowali prze nami. Tylko cóż z tego, jak na pierwszej pętli przegapiliśmy nie najlepiej oznakowany skręt i w sumie nadłożyliśmy około 12 km trasy... Gdy wróciliśmy na dobry trakt wszystkie grupy były już na trasie. Pozostało gonić. Tak też było, aż do końca, na metę usytuowaną na Równicy, gdzie ma też być met jednego z etapów Tour de Pologne. Nie było siły jednak, żeby nadgonić cały stracony czas.

Jeszcze chciałbym podziękować firmie Matuszewski za szybką wymianę kasku po kraksie!

Sunday, May 9, 2010

pod górę

Jakoś na razie nie mam szczęścia do ścigania w tym roku. Miało być dobre 150 wyścigowych kilometrów przez weekend, a skończyło się na 4... Bardzo fajną trasę w Masłowie zakończyłem po pierwszej górze szlifując asfalt. Kask do wymiany, ręka do wymiany, rower na szczęście cały... w sumie nic się nie stało, ale dalsza jazda straciła sens. Dziś miał być Strawczyn, ale lało tak, że prowokowanie losu po raz drugi byłoby głupotą. Z resztą nawet nie wiem czy w końcu wyścig się odbył, bo wiele osób zrezygnowało. Zrobiliśmy sobie tylko trening pod Ostrowcem, na szczęście oszlifowana noga się jakoś kręci. No i w sumie kolejny weekend podróżnika, 600 km samochodem bez efektu wyścigowego. Mam nadzieję, że limit pecha się powoli wyczerpuje...

Saturday, May 1, 2010

w oczekiwaniu na góry

Dziwny to był miesiąc. Z wielu względów. Zaklepany kredyt, podpisana przyrzeczona umowa notarialna, żałoba narodowa i zwykła codzienna codzienność... Pytania czym jest patriotyzm, poszukiwania sensu niespodziewanych zdarzeń, które w jednej chwili zmieniają bardzo wiele. Powiem tylko tyle, że to, co się działo po smoleńskiej tragedii nie napawało mnie wielkim optymizmem, jeśli chodzi o Polskę. Nie pamiętam jeszcze czasu, gdy takie poruszenie i zjednoczenie zostało wywołane przez pozytywne zdarzenie, które pozwoliłoby utożsamiać się z sukcesem, wywoływało radość i dobrą dumę. Historia jest ważna, trzeba o niej pamiętać i potrafić uhonorować tych, co zabiegają o pamięć, ale ważniejsza dla mnie jest przyszłość! Trzeba dążyć do tego, żeby jutro było jeszcze piękniejsze niż dzisiaj, a nie da się tego osiągnąć żyjąc tylko dniem wczorajszym. Patriotyzm? Tak, ale chciałbym, żeby to był patriotyzm postępowy.

Na froncie treningowym też jakoś dziwnie, inaczej niż przez ostatnie lata. Kilometrów mniej, przez cały miesiąc "zaledwie" 1735, prawie tysiąc mniej niż w kwietniu zeszłego roku, ale dyspozycja wydaje się bardzo dobra i czekam na jakieś górskie wyścigi, żeby to zweryfikować naprawdę. Mam nadzieję, że uda się już za tydzień.

Sunday, April 25, 2010

parufki dwie

Druga edycja Bikeholikowej parówki za nami. Tym razem na starcie stanęło 9 par. Trasa w porównaniu z ubiegłoroczną uległa modyfikacją. Modyfikacją zdecydowanie na lepsze. Całość po pięknych asfaltowych dywanach. Ciut za dużo kilometrów się zrobiło, bo ponad 80, co przy silnym wietrze (już chyba tradycyjnym na czerwonych imprezach) dawało się mocno odczuć. 2 godziny, 15 minut mocnej jazdy :)

Saturday, April 24, 2010

kłominicki... trening

Miał być start w wyścigu elity. Wszystko pięknie, zapewnienia organizatorów, żeby przyjeżdżać, piękna pogoda, doborowe towarzystwo do podróży i... Dumnie wykonujący swoje obowiązki Sz. P. Sędzia Główny zawodów postanowił nie dopuścić mnie do startu bez ważnej licencji. No i to by było na tyle w temacie Kłomnic w zasadzie. Na miejscu w miarę mocny trening na trasie Cz-wa - Radomsko i do domu.

Sunday, April 18, 2010

pierwsze koty za płoty

Za cienki jestem, żeby się ścigać po płaskim. A na pewno to nie pod moje predyspozycje. Ale trening to był dobry!

Dzisiaj oficjalnie zainaugurowałem wyścigowy sezon 2010 zawodami w miejscowości Prievidza na Słowacji. Jak było? Minuta ciszy, wolny start z tempem pod 50 km/h... potem mocne, rwane tempo, boczny wiatr, przepychanie się w dużej grupie. I tak, aż do momentu, gdy na jednej z hopek przy mocnym bocznym wietrze ktoś gdzieś strzelił, ktoś nie dociągnął, tak że utworzyła się na tyle duża przerwa, że już było po zabawie. Współpracować nie było z kim... 105 km z średnią 38.5 km/h, z tego dobre 40 km praktycznie samemu ciągnąc niedobitki. Taki blat-wyścig typowy :) Miejsce gdzieś w środku stawki.

Dobre przetarcie na początek. Jest, gdzie się piąć do góry. Miau... ;)

Monday, March 29, 2010

foty

Zdjęcia z wyjazdu autorstwa Pauliny, Tomka i moje.

Sunday, March 28, 2010

@home

Ostatni news podsumowujący wyjazd pisze już z Krakowa. Dzisiaj w nocy po niespełna 15 godzinach jazdy zameldowaliśmy się w domu. Podróż bez większych problemów, tylko w Polsce od razu widać, że daleko nam do zachodnich standardów dróg. Jadąc przez Włochy, Austrię i Czechy zatrzymaliśmy się na światłach chyba raz, u nas ze dwadzieścia...

Piątek jeszcze we Włoszech pozwolił popatrzeć na morze przy mocniejszym wietrze. Wodna lśniła się całą paletą morskich barw :) W sobotę rano jeszcze zaliczyłem szybki, mocny trening z wjazdem pod Arnasco, gdzie zjeżdżaliśmy w jeden z pierwszych dni pobytu. W sumie treningi na włoskiej ziemi zamknęły się w 1537,24 kilometra w trochę ponad 54 i pół godziny i coś między 22 a 23 kilometrów w pionie :D

Friday, March 26, 2010

po deszczu też

No to zaliczone już mam chyba wszystkie możliwe warunki pogodowe. Wczorajsza trasa pierwotnie miała mieć długość między 140 a 150 km. Po drodze okazało się, że niezbędne będzie wydłużenie... i cały trening zamknął się w prawie 170 km. Piękny podjazd za miejscowością Roviasca nagle się skończył i trzeba było zawrócić i pojechać główną drogą. Tym razem trasa była trochę bardziej płaska, tylko 2200 metrów w pionie :P Po drodze zaliczone podjazdy pod Altare, Cosseria, Montezemolo i na Colle San Bernardo (stamtąd też jest fotka, choć oczywiście nie z wczoraj). Od Garessio w mżawce, ostatni zjazd trochę ekstremalny.

Ostatnie trzy dni to w sumie prawie pół tysiąca kilometrów po górach w mocnym tempie :D Dzisiaj pogoda odpoczynkowa, więc powoli zaczynamy przygotowywać się do powrotu.

Wednesday, March 24, 2010

przełajowo

Dzisiaj zaliczyłem drugą, co do długości trasę w czasie pobytu. Z planowanych 180 zrobiło się troche ponad 190 :D. Pierwszym celem była Monte Beigua wznosząca się na 1287 metrów n.p.m. Ciężki, interwałowy podjazd z wieloma wystromieniami. Potem zjazd po błotnistej drodze do Urbe. Chwilami zastanawiałem się czy na pewno jadę jeszcze asfaltową drogą... Widać zima sroga była, sporo śniegu jeszcze zostało. Z Urbe podjazd na Passo del Faiallo na 1044 metry n.p.m.. Od strony, z której podjeżdżałam lekki i przyjemny podjazd, w dużej części pokonywany z blata. Na górze iście alpejskie klimaty. Eksponowany trawers wśród skalistych wzniesień. Z Faiallo zjazd na Passo del Truchino, pod tunel gdzie na ostatnim Milan - San Remo były kraksy. Potem już w dół, boską droga, aż na poziom morza. Z powrotem obrałem trasę "primavery" więc zaliczyłem jeszcze podjazd na La Manie. Ponownie wpadło sporo wspinania, w sumie 2800 metrów przewyższeń. A wybrzeże na wschód od Ceriale jest trochę mniej pofalowane, chociaż mocnych capo nie brakuje ;)

Tuesday, March 23, 2010

w chmurach

Plan na dziś był prosty - pokatować Colle di Melongo. Pierwsza próba chyba najcięższym podjazdem, jaki jest na tą przełęcz. Początek po bardzo ostrych serpentynach, później po drodze uczęszczanej chyba tylko przez drwali... Końcówka w chmurach po dziurawej drodze. Potem standardowy zjazd do Finale Leguire, główną drogą. Druga próba mega opłotkami zakończyła się kilkukrotnym zawracaniem po skończeniu się asfaltu :P Ale zaliczone sporo kilkunastoprocentowych ścianek i w sumie chyba więcej przewyższenia niż by było wyjeżdżając standardowo na górę. Trzecia próba już główną drogą z Finale Leguire - długi, równy podjazd. Na ponad 900 m n.p.m. znów chmury. W sumie, na trochę ponad 130 km prawie 3 km wspinaczki w pionie.

A w ogóle, od początku pobytu, czyli przez 11 dni mam już trochę ponad 1100 km i prawie 40 godzin treningu :)

Friday, March 19, 2010

primavera

Wczoraj wykorzystując dzień przerwy udaliśmy się do San Remo na metę wiosennych Mistrzostwa Świata - wyścigu Milan - San Remo. Rano pogoda nie specjalnie sprzyjała kolarzom. Już nad morzem mrzało, więc wyżej na pewno musiało mocniej padać, co też potwierdziło się na mecie. Wszyscy byli mocno ulepieni błotem i kurzem. W San Remo święto. W lokalnej knajpce wszyscy wiedzą, o co chodzi, u wejścia pytają czy to już Poggio. Po wyścigu pospacerowaliśmy między team'owymi autobusami i porobiliśmy trochę fotek. Na metę zajechał nawet Mario Cipollini, tym razem swoim Audi Q7, żeby promować swoje rowery i rozdać trochę autografów.

Dzisiaj pogoda jeszcze nie najlepsza, ale zapowiadanych deszczów brak, więc mocny trening zrobiony. 8 razy Capo Mele :D Po obiedzie szykuje się jeszcze jedna mocna sesja. Jest dobrze!

Castelvecchio

Wczoraj wieczorem byliśmy jeszcze trochę pozwiedzać. Najpierw odwiedziliśmy Balestrino, opuszczony po trzęsieniu ziemi klasztor, który chyli się co raz bardziej ku ruinie. Ciekawe tam musi być po zmierzchu... Potem kawałek dalej zajechaliśmy do Castelvecchio. Niesamowite miejsce, miasteczko zbudowane wokół zamku jest niczym wykute w skale, wąskie przejścia, strome schody, cisza, zero komercji. Wszytko pochodzi z 1142 roku. Cudo!

W piątek zebrałem się szybko z rana, żeby zdążyć przed zapowiadanymi przelotnymi deszczami i pojechałem zobaczyć dwa słynne podjazdy wyścigu Milan - San Remo; Cipressę i Poggio. Same podjazdy trudne nie są, ale, jak zawsze, wszytko zależy od tempa, a zapewne jedzie się bardzo szybko... Będę miał odniesienie na jutro :) Na wybrzeżu co raz więcej kolarzy, mijałem nawet Annę Szafraniec i Marka Galewicza z JBG2. Sama jazda wybrzeżem wydaje się, że powinna być po płaskim, ale szczerze mówiąc to płaskiego tam niewiele. Co chwile przylądki zwane z włoska capo skutecznie urozmaicają teren wymuszając, czy się tego chce czy nie, interwałową jazdę. Dziewczynom, które zdecydowały się na wypad w kierunku Melongo trochę dolało. Po obiedzie jeszcze jedna krótka sesja sprinterska.

Thursday, March 18, 2010

rybki

Wczoraj mieliśmy dzień odpoczynku, niezbędny do zregenerowania sił na dalsze treningi. Wybraliśmy się zobaczyć największe włoskie miasto w okolicy - Genuę. Celem numer jeden było akwarium z żyjątkami z różnych mórz świata. Jak ktoś lubi oglądać zwierzątka to nawet fajne ;) Można było sobie jakieś ciekawostki poczytać przy okazji, np. o rekinach kanibalach, zjadających się nawzajem przed "właściwym" narodzeniem czy rybach, które rodzą się jako osobniki żeńskie a po 10-12 latach przepoczwarzą się w osobniki męskie... Samo miasto jakiegoś wielkiego wrażenia na Krakusach nie robi :P

Dzisiaj powrót do kolarskiej rutyny i mocny trening po górach, prawie 130 km i ponad 3 km w pionie. W sumie 6 przełęczy, Giogo di Tirano, Colle Scravaion, 3 razy Croce di Tornassa i Colle S. Bernardo, gdzie na wysokości prawie 1000 m n.p.m. jest elektrownia wiatrowa.

Tuesday, March 16, 2010

próbujemy gór

Pogoda nadal nas rozpieszcza, więc na razie nie ma pretekstu do odpoczywania :P Ostatnie dwa dni zwiedzaliśmy lokalne górki. Na nasze warunki to można by powiedzieć, że na prawdę potężne podjazdy, z dzisiejszym wjazdem na 1400m na colle Capruna na czele. Na 1400 z poziomu morza, więc jest co jechać. Potem jeszcze bardziej znane w okolicy Melongo z baśniowym zjazdem z ponad 1000 m n.p.m. aż na wybrzeże po pięknym asfaltowym dywanie. W sumie 145 km i prawie 2400 m do góry :)

A wczoraj parę mniejszych okolicznych górek naszpikowanych stromszymi ściankami z urokliwym podjazdem do miejscowości Aquila. Na 113 km dobrze ponad 1600 m wspinaczki. Pokonywanie tutejszych podjazdów ma swój urok, ruchu praktycznie nie ma żadnego, tylko wijąca się czarna nitka asfaltu przypomina czasem, że obrana droga musi gdzieś prowadzić :)

Sunday, March 14, 2010

o 180 stopni

Tydzień temu zacierałem ręce i osłaniałem twarz przed smagającym mrozem wiatrem a dziś złapałem pierwszą kolarską opaleniznę! Od wczoraj jestem we Włoszech, w miejscowości Ceriale z paczką znajomych. Dzisiaj na przetarcie prawie 220 km wybrzeżem, żeby dosłownie rzucić okiem na wyścig Paryż-Nice nad Monaco, na podjeździe La Turbie. Wiosna w pełni, tylko chłodny wiaterek od morza przypomina, że to jeszcze nie lato. Sama jazda wybrzeżem miejscami cudna, gdyby nie to, że trzeba się przebijać przez kilka miejscowości, w których spory ruch odbywa się w stylu wolnym to do niczego nie można by się przyczepić ;)

Wednesday, March 10, 2010

itegracyjna białka

Ostatni weekend trochę się przedłużył. Do poniedziałku odbywał się 3 dniowy wyjazd integracyjny ekipy mobilnych expertów do Białki Tatrzańskiej :D Z jednej strony było słońce, wiatr i białe szaleństwo z drugiej przytulny zajazd, góralskie porcje i złote napoje :)

A wypada tak, że ten tydzień w ogóle mi się trochę skrócił. już w piątek obieram kierunek na Włochy!

Saturday, February 27, 2010

intensywnie

Dobiegający końca luty był dla mnie chyba jednym z najbardziej intensywnych miesięcy w ostatnich latach. Po pierwsze praca i wdrożenie mobilnego śledzika, które powinniśmy ostatecznie zamknąć w najbliższym tygodniu.

Po drugie trening. Ponad 30 godzin spinningu przez ostatnie 4 tygodnie, wiele bardzo mocnych sesji. Przez to kończę też miesiąc z przeziębieniem... Do tego jeszcze końcówka treningów biegowych. W porównaniu z zeszłym rokiem praktycznie brak luźnych (pseudo)regeneracyjnych przejażdżek. Pogoda nie rozpieszczała, więc jazdy na zewnątrz prawie nie było, ale mam nadzieję sobie to odbić w marcu podczas pobytu we Włoszech :)

No i po trzecie przymierzenie się do własnego mieszkania. Wszystko wskazuję na to, że już niedługo zakończę waletowanie u rodziców :P i pójdę na swoje. Właściwie pozostało zebrać wszystkie niezbędne papierki, ale więcej szczegółów później.

Wednesday, February 17, 2010

na zimę spinning

Zimę, jakby nie patrzeć, mamy tysiąclecia, ale nie zmienia to faktu, że do wiosny co raz bliżej i trzeba mocno się pomęczyć, żeby były potem jakieś wyniki. Pozostaje spinning. Szczęśliwie wybór Flexa był trafny i mogę z czystym sumieniem powiedzieć, że treningi są wartościowe i co ważniejsze powinny dać jakiś efekt. W niedzielę były nawet spinningowe Walentynki. Jak widać na fotce Bikeholikowa brać nie próżnuje! A już z niecierpliwością czekam na marzec i treningi w liguryjskim słońcu :)

Friday, February 12, 2010

śledź

Mały sukcesik zawodowy :D Wczoraj ruszyła pierwsza część mobilnej wersji portalu nasza-klasa. Na razie jest to śledzik w wersji lajt, niedługo iPhone i j2me.

A w niedzielę spinningowe Walentynki w flexie. Jest co raz więcej chętnych na tą formę treningu, więc warto sobie zarezerwować miejsce.

Monday, January 25, 2010

spinning@flexclub

No to jedziemy! Od czwartku zaczynam regularne uczęszczanie na spinning do klubu flexclub. Co najmniej we wtorki i czwartki. Jak tylko będę w stanie to na 3-4 godziny przez najbliższy miesiąc. Jak ktoś jest chętny do towarzystwa to zapraszam, dzisiaj było bardzo luźno na sali :)

Sunday, January 24, 2010

zima trzyma

Takiej zimy już chyba najstarsi górale nie pamiętają... No może to z deka przesada, ale ubiegłe lata pozwoliły przyzwyczaić się do łagodnych zim. W tym roku jest ciężko.

Wczoraj auto mi nie odpaliło, a dziś rano pomimo całonocnego ładowania akumulatora też kicha. Zamarzło paliwo. Tyle dobrze, że auto stało cały dzień na słońcu i przed chwilą udało mi się zapalić. Oby tylko jutro ruszyło, bo nie uśmiecha mi się jazda do pracy komunikacją miejską...

A dziś bardzo fajny trening. Ponad 1,5 godziny biegania po lesie Wolskim. Góra, dół, ładne widoczki, chociaż na końcu to już ledwo widziałęm, bo rzęsy miałem całe w lodzie... Heh, nie ma lekko. Plan na najbliższy miesiąc to pochodzić na spinning i porobić jakieś dłuższe 3-4 godzinne treningi. Nie zapowiada się, żeby to było możliwe na zewnątrz niestety.

Sunday, January 17, 2010

spinning marathon

Pierwszy start w 2010 przypadł już w styczniu! Tego jeszcze nie było :) Pierwszy charytatywny maraton spinningowy organizowany przez Platinium, czyli 5 godzin jazdy w klubowych rytmach. 100 rowerków ustawionych w salce konferencyjnej hotelu Novotel, z każdą minutą cieplej i jakby wyżej... tlenu co raz mniej.

Czy "indoor cycling" musi być nudny? Broń Boże! Interwały, sprinty, górki, jazda na czas, pedałowanie jedną nogą. Można poćwiczyć wiele elementów kolarskiego rzemiosła, a do tego, jeśli jest miła atmosfera i szczytny cel to nic lepszego zdarzyć się nie mogło. Wydawało się, że 5 godzin to będzie bardzo dużo i ciężko będzie to wytrzymać, ale w sumie minęło szybko i nie powiem, że nie pojeździło by się więcej :)

Sunday, January 3, 2010

new year's camp

Okres świąteczno-noworoczny złożył się na tyle dobrze, że 3 dni urlopu dały 11 dni laby :) Przynajmniej w sensie psychicznym, bo nie omieszkałem nie wykorzystać tego czasu na pierwszy "obóz" treningowy on-site. Początkowo pogoda nawet pozwalała na dłuższe rowerowe jazdy, potem się zepsuło, a ja dodatkowo nałykałem się mgły i trochę mnie przytkało katarem. Ale i tak wyszło nieźle, przez te 11 dni ponad 600 km na rowerze (z czego 400 w 4 dni po pierwszym dniu Świąt), około 5 godzin biegania i do tego pierwszy wypad na narty.

Jeszcze słowem podsumowania ubiegłego już 2009 roku, rowerowy budzik zatrzymał się na 21746,44 km, czyli praktycznie tyle samo co rok temu. Na obrazku obok mała statystyka kilometrów z 3 ostatnich lat, w których zacząłem się ścigać. Fajnie widać zmianę nastawienia. Od maratonu 600 km w 24h w 2007 roku (lipiec) do pożądnie przepracowanej zimy i większej liczby staratów w tym roku.