Monday, March 31, 2014

sierra nevada

Jak ten czas szybko leci... Tydzień temu był pierwszy dzień w pracy po urlopie, a teraz już wydaje się jakby minęło kilka tygodni. W poniedziałki zwykle mamy czas na retrospekcję, a więc, cofając się trochę wstecz, parę słów o naszym wyjeździe.

W rocznicę naszego przyjazdu do Hiszpanii zawitaliśmy do Sierra Nevada mając w planie okrążenie tego najwyższego w Hiszpanii pasma górskiego. Pierwsze 4 dni spędziliśmy w okolicy Trevelez, najpierw w Alcazaba de Busquistar, a potem w Balcon de Cielo. Poranki były jeszcze zimne, ale ze wschodem słońca temperatura szybko rosła, także z dnia na dzień wyruszało się z mniejszą ilością warstw na grzbiecie. Góry - piękne. Dorotka po raz kolejny próbowała zawojować Mulhacena. Tym razem skończyło się na 3300 metrów. Planowaliśmy spróbować razem, ale mój rower nie dotarł na czas (hmm, a tak, mam już rowerek MTB...). Tego dnia ja zrobiłem 130 km traskę, na której do pokonania było ponad 3 km w pionie.

W Trevelez byliśmy m.in. na lokalnym pstrągu. Też je tu mają! Przyrządzone trochę inaczej, bo ja miałem z jamonem a Dorotka z alpujarskimi kiełbaskami i kaszą manną. W Balocn de Cielo spotkaliśmy bardzo przyjaznych gospodarzy, Amerykankę i Niemca. Ogólnie fajne miejsce, jeśli chcę się uciec trochę od cywilizacji. Brakuje tylko kilkuset metrów dobrej drogi, żeby łatwo było dotrzeć tam szosówką.

W Laujar odwiedziliśmy znane już  na miejsce, willę z sieci Villa de Andalucia. Wjechaliśmy na przełęcze Puerto del Ragua i Santillana, po drodze wspinając się po niesamowitych drogach. Genialna nawierzchnia i jeszcze piękniejsze widoki. Laujar leży na 1000m n.p.m., ale z pogodą trafiliśmy tak, że temperatura była co najmniej majowa :). Pozostające bardziej na uboczu, lokalne knajpki też niczego sobie. Można zjeść (i wypić dużo wina) w miarę tanio i bardzo smacznie.

Podczas przeprawy na drugą stronę Sierra Nevada chcieliśmy po drodze wjechać na przełęcz koło Velenfique startując z Tabernas, w okolicy którego nakręcono wiele hollywoodzkich westernów. Co prawdą na właściwą drogę nie trafiliśmy, ale za to były inne piękne szosy m.in. z wjazdem na Puerto de la Virgen de la Cabeza. Mi tego dnia wyszło ponad 160 km. Wieczorem zawitaliśmy do Cortes de Baza.

Pobyt w samym Cortes również będziemy wspominać bardzo miło. Co prawda śniadanie nie było kolarskie, ale pani gospodyni była bardzo miła. Mieliśmy później darmową paellę, a na wieczór dobrą, domową pizzę i "lekcję" hiszpańskiego przy kominku. Okolicy bardzo nie zwiedziliśmy, przejechaliśmy się tylko do Bazy i z powrotem, ale trzeba było trochę odsapnąć, bo na ostatni dzień zaplanowaliśmy wjazd do Pradollano.

I tak, żeby zamknąć pętlę, niedzielnym rankiem udaliśmy się do Grandy, skąd ruszyliśmy w kierunku Pico de Veleta. Na górze jeszcze dużo śniegu i dużo... ludzi. Jedno to narciarze, a drugie weekendowicze, korzystający ze śniegu i pięknego słońca w piknikowej atmosferze. A my, na krótko, suchutką drogą przebitą w śniegu dojechaliśmy do jej końca na ponad 2500m n.p.m.. Zimowe powietrze powoduje, że widoki z góry są nie do opisania.

Podsumowując krótko te 9 dni. Na budziku 826km, ponad 17km w pionie, 8 butelek wina i wspaniały czas spędzony razem.

Thursday, March 13, 2014

patanegra y patacabra - z nóżki na nóżkę, czyli pierwszy rok na Gibraltarze

Dokładnie rok temu autem zapakowanym po dach wyruszaliśmy w nieznane. Szybko, prędzej, wysyłanie rzeczy, pakowanie, ostatni dzień w pracy i pojechaliśmy... Teraz też się pakujemy, ale w zgoła odmiennych nastrojach - jedziemy na krótkie wakacje w Sierra Nevada. Czyli chwila, wciąż tam jesteśmy?  Tak się składa, że tak. Trochę daleko, ale poza tym nie mamy na co narzekać. Jeszcze nie wiadomo, co dokładnie przyniesie jutrzejszy dzień, ale pewnie zostaniemy w okolicy jeszcze troszeczkę.

Ten rok minął nam szybko, nowe miejsce, mnóstwo nowych rzeczy, tych materialnych i tych takich nie do końca uchwytnych... Bogactwo kultury, krajobrazów, kuchni, nowy język, przyjaźni ludzie. I słońce. Tak! Wszystko to sprawia, że czas leci bardzo szybko, ale i przyjemnie.

Z nóżki na nóżkę? Patanegra to najlepszy jamon, w którym tutaj bardzo zasmakowaliśmy. Dosłownie czarna noga, bo jest to udziec czarnej świni specjalnie hodowanej na ten cel. Jak w prawdziwej hiszpańskiej rodzinie jamon wisiał u nas na ścianie, a potem z ceremoniałem został rozpieczętowany i skonsumowany. Nie trwało to zakładanych kilku miesięcy, ale trudno było się oprzeć. Patanegra to też nagroda, w postaci jamon oczywiście, którą otrzymałem za zwycięstwo na Alto Penas Blancas. "Nóżka" ta spina więc dużą część tego, co doświadczyliśmy tutaj.


Dla równowagi mamy też drugą nogę - patacabra - nogę kozy. La Patacabra to pierwszy wygrany wyścig na hiszpańskiej ziemi w okolicy, z którą mamy bardzo miłe wspomnienia. W Sierra de Grazalema mój Doduś obchodził 30 urodziny dochodząc do siebie po skoku z samolotu. Kozica, jak i u nas, symbolizuje też góry, a tych tutaj jest pod dostatkiem. Cały czas jeszcze śmieję się z Dorotki, gdy wspominamy jej stare wyobrażenia o Hiszpanii. Plaża, lenistwo i słońce? No nie bardzo.

Rowerowo zatem był to rok bardzo udany. Dorotka po problemach zdrowotnych powróciła do wyśmienitej formy i zaskoczyła pewnie niejedną hiszpańską kozicę. Na półce stoi w sumie z lekka 20 pucharków. W tym roku, jeśli się uda, spróbujemy parę razy bardziej ambitnych startów w licencjonowanych zawodach.

Do pracy tutaj też chyba już przywykliśmy. Mañana rulez. Tak jak wspomniałem nie wiadomo, co będzie jutro, ale na razie na celowniku mamy mistrzostwa świata w Brazylii. Ale na razie trzeba się jechać dotlenić ;)

Hasta luego!