Monday, December 31, 2012

priorytety

Życzenia świąteczno-noworoczne będą w formie obrazkowej. Mówi się, że wiara góry przenosi. I coś w tym jest. A jeśli jeszcze wierzy się podwójnie, tj. we dwójkę to nie ma chyba nic niemożliwego. Na nowy rok więc wszystkim takiej wiary życzę. Podwójnej! I uśmiechu mimo wszystko.

To co jednego dnia wydaje się proste i banalne, na wyciągnięcie ręki, zaraz może się okazać nie lada wyzwaniem. Doświadczyliśmy tego w tym roku kilka razy. Ważne więc, żeby doceniać i przyjmować z uśmiechem wszystko, co nas spotyka, bo nigdy nie możemy być pewni, co to tak naprawdę oznacza i jakie odciśnie piętno w przyszłości. Także zerujemy liczniki i od jutra znów działamy biorąc na cel kolejne "niemożliwości".

Na koniec odniesienie do obrazków. We wrześniu było ciężko... teraz jest już dużo lepiej. I mam nadzieję, że już tylko takie metamorfozy będziemy oglądać.

Wednesday, November 28, 2012

sumowanie

Podobno listopad to miesiąc podsumowań. Jesteśmy już prawie u końca roku, a też jest jeszcze chwila na snucie planów na przyszłość - no to pora moje małe sumowanie.

Przez rok zmieniło się naprawdę dużo. Patrząc z boku zdecydowanie najważniejszym wydarzeniem był ślub,  a patrząc tak od środka to to, co do tego ślubu doprowadziło. Miłość. Po ślubie nie było żadnego wpisu tutaj, sam nie wiem czemu... Chyba najważniejsze napisałem wcześniej.

Zmieniła się też praca. Pożegnałem mobilnych ekspertów na rzecz bankowców w melonikach. Zobaczymy jak to będzie, na razie rozkręca się powoli.

Rowerowo rok był dość dziwny. W sumie trochę rozczarował, ale złożyło się na to kilka czynników niezależnych i nieplanowanych, jak wypadek i też trochę spraw ważniejszych... Niemniej jednak było kilka sukcesów i miłych wygranych, jak ta na Galicja Maraton. Z planów niezrealizowanych to na pewno nieudana obrona generalki w Road Maraton i słabe Road Trophy. Na pierwsze decydujący wpływ miał początek sezonu, który przez wypadek z kwietnia trochę straciłem, na drugie to sam nie wiem. Jakoś po czerwcowym szczycie formy później było gorzej.

Przebiegi w tym roku nie będą tak imponujące jak w zeszłych latach. Rok zamknie się pewnie w okolicach 16 tysięcy kilometrów.

Nie, nie smędzę. Ten rok był zupełnie inny niż wszystkie poprzednie. Lepszy. We dwoje.

Thursday, October 11, 2012

love story

„Tu chyba nie wolno stawać?” – jakoś tak to się zaczęło. Była połowa sierpnia 2011 roku. W Miechowie odbywał się wyścig kolarski Lato 2011. Do tego, że to było nasze pierwsze spotkanie doszliśmy jednak dobrych parę miesięcy później. Ja zapamiętałem tylko zabieganą dziewczynkę w długich niebieskich skarpetkach parkującą pod bramą.

We wrześniu zeszłego roku na podkrakowskich trasach ruszyło IC. Wtedy zaczęliśmy widywać się częściej – raz w tygodniu, przelotnie, na chwilę na starcie i jak dobrze poszło na mecie, i tak aż do momentu, gdy sezon ścigantów się skończył… Na rozjazdowych przejażdżkach w stylu IC udało się w końcu porozmawiać i troszkę poznać. Mamy nawet uwiecznioną na zdjęciach wspomagającą dłoń. Ja jak to zwykle bywa na imprezie kończącej sezon Cichego Kącika w Piri-piri na krakowskich błoniach jakoś nie mogłem się zebrać żeby pogadać „po cywilnemu”, za co teraz dostaje co jakiś czas pstryczka w nos ;P

Szczęśliwe pogoda cały czas dopisywała i sezon rozjazdowy się mocno wydłużył i często widywaliśmy się na „cichym” pokonując kilometry wśród pięknych złoto-jesiennych krajobrazów. Potem było informatycznie. 0xCAFEBABE? Takie zaczepne zaproszenie na kawę. I wyszło tak, że w Halloween poszliśmy do kina i potem na kawę. Przynajmniej ja piłem kawę.

Wszystko nabrało tempa. „Romantyczny” spacer po żydowskim cmentarzu w Wieliczce 1-wszego
listopada, rozmowy rekrutacyjne Dorotki, wypad w Gorce na 11-tego listopada, „Listy do M.”,
wczesno-poranne baseny, wigilia w Krakowie, święta w Nysie, sylwester w Dusznikach…

Tylko „rozmowy” nie pasują do tego zestawu. Nie wiele brakowało, aby nasza znajomość zakończyła
się jak w filmie – takim „Sweet November”. Dorotka otrzymała ofertę pracy we Wrocławiu i wszystko wskazywało na to, że przynajmniej na 3 miesiące stracimy kontakt. De facto z takim nastawieniem wyjeżdżaliśmy na święta. Jakoś jednak wszystko poskładało się tak, że w dosłownie ostatniej chwili pojawiła się oferta z OC i Dorotka została w Krakowie. Rozmowy trwały nawet na wyciągach… Z perspektywy czasu wydaje się to dość niewiarygodne. Jednak udało się! Co prawda, na początek był tydzień w Niemczech, ale lepsze to niż 3 miesiące osobno.

W między czasie po mojej galerii pucharków doszliśmy do tego, że pierwszy raz spotkaliśmy się w Miechowie. Wyszło zabawnie. Potem jeszcze zastanawialiśmy czy nie widzieliśmy się przypadkiem wcześniej – gdzieś w czerwcu podczas kryterium na krakowskim rynku, ale śledztwo nie przyniosło zamierzonego efektu ;)

Znów przyspieszamy. Spinning, pilates, praca, mój wyjazd do Calpe w Hiszpanii, Dorotka znów w Niemczech i tak aż do marca, gdy wspólnie jedziemy na obóz do Włoch nad Gardę. Góry, treningi, Wenecja, lody, Lazise, zachody słońca – było pięknie. Tam po raz pierwszy pojawia się myśl o zaręczynach… a w zasadzie pewność, że to jest właśnie to czego mi brakowało. Na oficjalne zaręczyny jeszcze trochę poczekaliśmy z różnych względów…

Potem znów niewiele brakowało… Dzień po świętach Wielkiejnocy, gdy testowałem nowy rower do jazdy na czas miałem wypadek. Pijany kierowca, oślepiające słońce, aerodynamiczna pozycja… nie ważne co było przyczyną. Pewnie byłem o włos od przekroczenia cienkiej czerwonej linii. Skończyło się bardzo szczęśliwie – tylko na wstrząśnieniu mózgu i kliku dniach w szpitalu. Bez większych mechanicznych uszkodzeń szybko doszedłem do siebie. Jeszcze na pierwsze zawody w tym roku pojechałem towarzysko, ale potem z każdym tygodniem było coraz lepiej. Prywatna masażystka zdziałała cuda.

Początek maja - pod nieobecność rodziców Dorotki nasz ulubiony dłuuugi weekend spędziliśmy w
Nysie, w jej rodzinnym domu. Taki bardzo startowy weekend. W 8 dni 5 startów Czyli pełen powrót
do życia. No i jeszcze bym zapomniał… Ostateczna przeprowadzka do Dorotki z Wieliczki. Wszystko szło jak powinno, po kolei załatwialiśmy kolejne sprawy, gromadziliśmy pucharki, jeździliśmy w najróżniejsze miejsca. Byłam.in. zwariowana wyprawa pociągiem na zawody do Torunia, były sukcesy na Równicy, na Jarnej i w Nowym Wiśniczu.

Z końcem czerwca zaczęliśmy kolekcjonować papierki do ślubu. Tak. Jak na te czasy to pewnie może
się wydawać szybko, ale jeśli się jest pewnym nie ma na co czekać. Zaświadczenia, kursy, protokoły
– krótko mówiąc biurokracja. Na koniec jeszcze utarczki z księdzem przy spisywaniu protokołu.
Ratowała nas moja mama. W tym samym czasie oboje byliśmy w fazie zmieniania pracy. Znów działo się wiele.

Przyszedł sierpień. Mówi się, że „im dalej w las tym więcej drzew”. Niestety stanęliśmy przed czymś na co nie mamy specjalnie wpływu, gdy siła fizyczna nie powala pojawiających się przeszkód. Choroba. Dorotkę dopada reaktywne zapalenie stawów. Przynajmniej na ten moment taka jest diagnoza. Było naprawdę źle… Były chwilę wątpliwości i podłamania. Łzy. Idziemy jednak ostro na wiatr. Jesteśmy razem i wierzymy w to, że będzie co raz lepiej. Po półtora miesiąca zmagań można powiedzieć, że sytuacja została w miarę opanowana. Leczenie jeszcze potrwa, ale wiemy, że będzie dobrze.

Właśnie byliśmy na Wiktorówkach, nie zrezygnowaliśmy z naszych planów. 27 października, przy
świadkach, powiemy sobie „TAK” na całe życie.

Monday, September 17, 2012

przekraczając próg

Pięknie to było powiedziane. Każde kolejne wyzwanie, nawet największa trudność powinna być brana jako próg, który trzeba pokonać, żeby wkroczyć do lepszego świata. Nie ważne na jakiej płaszczyźnie to będziemy rozpatrywać. I tak wiara w to, że idziemy ku dobremu jest najważniejsza.

W sobotę, po miesięcznej przerwie w startach pojechałem do Rajczy, żeby jeszcze spróbować coś powalczyć w RoadMaratonie. Niestety sam. Ale ważniejsze było, że trzeba było poszukać uśmiechu i pozytywnej energii na najbliższy czas. To się na pewno udało - wracałem uśmiechnięty i gotowy się dzielić radością.

Sam start w sumie całkiem udany. Co prawda na jakieś 20 km przed metą opuściły mnie siły i walkę o wyższą pozycję musiałem odpuścić, ale i tak byłem zadowolony. Dawno  nie przejechałem takiego dłuższego kawałka w przyjemnej pogodzie i przy dobrej współpracy. Co prawda niektórzy musieli się szybko nauczyć jazdy na podwójnym, ale potem szło już bardzo sprawnie i szybko :) Trasa nie była zbyt górska, bo najbardziej mnie wymęczyły hopki i wiatr, ale taki urok tamtych okolic. Jedyny minus to początek. Gdy na odcinku "rozprowadzającym" po podjeździe na Kotelnicę najpierw karetka nie mogła uciec przed peletonem, a potem niby nową drogę tarasowały koparki ją wykańczające, a ten nowy asfalt pokryty był błotem i kamieniami...

Na koniec sezonu standardowo chyba będzie kilka czasówek, bo w Bieszczady tego roku też już nie ma po co jechać.

Wednesday, September 12, 2012

życie w skrócie

Przez ostatni rok wydarzyło się tyle, że spokojnie można by hojnie obdarować kilka osób. A nas jest tylko dwójka... Już wiele razy, przy różnych okazjach, mówiliśmy sobie jak to życie się zmienia - zmienia się świat wokół nas, nastawienie do różnych spraw, ludzie pojawiają się i znikają, a my uparcie przemy naprzód. Nie ma innej opcji - życie bierzemy w ciemno, jak w cytacie obok, żeby wypalić się do końca.

Nasz rok się jeszcze nie skończył i gorąco wierzę w to, że zamkniemy go bardzo pozytywnie i radośnie! Otworzymy nowy pełni zapału i chęci do nowych wyzwań i pełni pomysłów do każdą możliwą ewentualność.

Teraz jeszcze chwila na zamknięcie sezonu startowego, jeszcze można powalczyć o klasyfikację generalną w RoadMaraton. Obiecałem w końcu, że jakiś pucharek jeszcze przywiozę ;)

Wednesday, August 22, 2012

Male Czech Cycling Tour

Niespełna 70 km i ponad 2 km przewyższenia na 3 podjazdach... Wydawało się, że coś idealnego dla mnie. W wyniku zbiegu kilku okoliczności w niedzielę miałem okazje wystartować w wyścigu VC Helia Sport. Jest to z tego co rozumiem coś w stylu międzynarodowych górskich mistrzostw Czech. Dla amatorów jest analogiczny wyścig o nazwie Male Czech Cycling Tour,który w tym roku był zorganizowany razem z wyścigiem dla zawodowców. Była więc bardzo rzadka okazja zobaczyć jak pod górę jeździ zawodowy peleton. Ten czeski jeździ szybko... Start z Jesenników, leciutko pod górę i od razu okolice 5-ciu dyszek na budziku. Tempo spada dopiero po mocnej kraksie. Na pierwszy ogień był podjazd pod Cervenohorskie Sedlo - około 500 metrów przewyższenia, 8 km równo w górę - droga upodobana przez panów na ścigaczach. Początek okolice 22-23 km/h - myślałem, że tak spokojnie dam radę, ale gdzieś od połowy zaczęły się skoki i odpadłem jadąc pod górę prawie 32 km/h... Na górze miałem prawie dość, ale bidon od Dorotki, która wyrosła nagle spod ziemi (niewiele widziałem) dodał trochę otuchy i pognałem w dół. Pognałem to za dużo powiedziane, bo gnali to Ci co mnie zaraz wyprzedzili. Dalsza część zawodów to dwukrotne pokonywanie podjazdu na Dlouhe Strane - elektrownie wodną na ok. 1300 metrach n.p.m.. Na sam szczyt 12 km podjazdu i ponad 1000 metrów przewyższenia. Było kilka fragmentów bardziej stromych, ale to głównie tempo zabijało. Za pierwszym razem szło bardzo ciężko, jeszcze nie do końca doszedłem do siebie po pierwszym podjeździe i wyprzedziło mnie kilku zawodników. Ok. 2km przed szczytem był mini bufet i rozjazd na drugą pętlę. Znowu super zjazd i jeszcze raz, tym razem na sam szczyt. Pokonanie tych 70 km zajęło mi trochę ponad 2,5 godziny, co dało 2 miejsce w wyścigu dla amatorów, 4 browarki i kupon w nagrodę ;) Do zwycięzcy (Słoweńca - Jana Polanca) całego wyścigu straciłem około 20 minut - są mocni... Impreza, choć kameralna, bardzo fajnie zorganizowana, zabezpieczona trasa, odprawa prowadzona przez policjanta, pyszne knedle z gulaszem na koniec i mega góry.

Monday, August 13, 2012

generalka

Trochę filozofii na początek. Generalka ma to do siebie, że trzeba walczyć i starać się codziennie. Wydaje się proste i mało skomplikowane, ale wszystko zależy od tego, kto w jakiej generalce próbuje swoich sił. No i właśnie najważniejsze, żeby wiedzieć, która generalka rzeczywiście się liczy. Życie.

A wracając do przyziemnych generalek... Nie wspomniałem o ubiegłotygodniowym starcie na Lanckorona Tour, bo chyba nie warto. Ja, gdy tylko zaczęło padać, szybko odpuściłem, ale przy konfiguracji i oznaczeniu trasy, żwirze, błocie - nie było sensu. Około wyścigowa organizacja też wypadła w tym roku blado. Szczególnie, że miało to być ostatnie przetarcie przed Road Trophy to nie było sensu podejmować ryzyka.

No i Road Trophy... Jeszcze tydzień temu zapowiadała się idealna, kolarska pogoda. Chłodniej i słonecznie. I było tak - niestety tylko pierwszego dnia. Sobota to późno jesienne warunki, więc mając dużo bardziej kuszącą alternatywę i świadomość tych ważniejszych spraw nie stanąłem w ogóle na starcie. W niedzielę już było znośnie, ale i tak nas solidnie pokropiło.

Z samego startu nie jestem do końca zadowolony. Nie było takiej dobrej dyspozycji, na jaką można by liczyć. Pierwszy etap, prawie w całości po stromych ściankach, przy rwanym tempie to nie było to co lubię. Trochę mam sobie za złe, że "strzeliłem" z czołówki już po największych trudnościach, ale bywa... Ostatecznie 12 miejsce open i 6 w kategorii.

Do drugiego (i tak skróconego) etapu, jak już napisałem, nie wystartowałem. Ale był bardzo miły dzień wśród znajomych. Osobiście myślę, że etap powinien zostać odwołany albo przynajmniej przesunięty na późniejsza godzinę. Względnie można było zrobić jakąś czasówkę wieczorem, gdy pogoda już była całkiem znośna.

Etap niedzielny też został skrócony. Trasa nie było wcześniej oznaczona, a na mokrym asfalcie się nie da, więc czekało na nas 5 pętli z podjazdem na Zameczek. Przeciągnąłem się dość mocno, bo przy tej dyspozycji trzeba było się mocno wysilać, żeby pokonywać ten podjazd w takim tempie. Przynajmniej na zjeździe, pomimo deszczu, nie miałem problemów w porównaniu z innymi. Na plus wyszła zmiana kół. Wynik identyczny, jak pierwszego dnia. W generalce Road Trophy oczywiście nie byłem sklasyfikowany.

Weekend w Istebnej był jednak bardzo miły. Dużo punktów do tej ważniejszej generalki ;)

Monday, July 30, 2012

cmok pokoju

Tym razem było déjà vu innego rodzaju. Pierwszy raz w tym roku na start jechałem sobie samemu - tak jak w tamtym roku na Słowację do Starych Smokowców, żeby wziąć udział w Tatry Tour. Tym razem zamiast nie najlepszej pogody - bo ta była piękna, najlepszy nie był nastrój.


Zawodami jestem zawiedziony. Miało być dobrze, ale po ok. 2 i pół godziny jazdy dostałem takich skurczy, że myślałem, że się wycofam i tylko jakąś resztką siły woli jechałem dalej, żeby dojechać, zjeść, spakować się  i wracać. Początek był dobry. Wjazd na Huty z niedużą stratą do prowadzących, a jak zwykle nie zaczynałem z czuba... Możliwe, że pojechałem nawet za mocno, od Zuberca łapały mnie takie skurcze, że ledwo mogłem przekręcić nogą. Minęły mnie 2 grupy. Potem na zjeździe jeszcze jedna tworzona przez chłopaków z HP Sferis, a ja nie byłem w stanie mocniej nacisnąć na pedały. Na koniec jeszcze trochę deszczu, grad, burza... To nie był mój dzień, a gorsze że trudno mi wytłumaczyć, dlaczego tak szybko zacząłem mieć problemy na trasie. Szkoda.


Za to niedziela trochę wynagrodziła sobotnie niepowodzenia. Rozjażdżka, obiadek, 19-tka, mecz siatkarzy. We dwoje. I to się liczy.

Tuesday, July 17, 2012

déjà vu

Rok temu w Brzegach byłem sam, sam parzyłem na góry, sam trenowałem i startowałem... Jakże wszystko potrafi się zmienić... Teraz to samo miejsce wyglądało całkiem inaczej - lepiej, radośniej, szczęśliwiej.

Z okazji Tour de Pologne wybraliśmy się w nasze góry z Dorotką już w piątek. Jak rok temu na "dzień dobry" trochę deszczu i zimno. Mając w pamięci upały sprzed kilku dni to prawie zima była - dobre 15 stopni mniej. Domek na szczycie Brzegów jak stał tak stoi - nadal zapraszając w odwiedziny. Piękny widok na Bielskie Tatry uświadamiał, że mamy chwilę dla siebie.

W sobotę rano wybieramy się do term w Bukowinie, żeby odebrać numerki startowe na niedzielę. Od razu trochę zamieszania organizacyjnego, bo nasze zgłoszenia jeszcze nie dotarły, ktoś utknął w korku... Dobrze, że wcześnie rano ludzi było niewiele, więc ponowne wypełnienie zgłoszeń nie było wielkim problemem. Zabieramy pakiety i po krótkiej rundzie po Bukowinie wracamy na kwaterę  i zaraz jedziemy na krótki spacer celem omówienia kilku spraw na przyszłość ;)

W drodze powrotnej zatrzymujemy się na Głodówce na obiad i żeby obejrzeć przejeżdżający peleton. Znowu przypominało mi się jak to było rok temu, gdy szybko odechciało mi się samotnego wyczekiwania na peleton, teraz czas miał szybko i radośnie. Przeszliśmy kawałek na bufet, żeby przy okazji zdobyć jakiś kolarski souvenir. Peleton przemknął, zaczęło lekko padać, więc końcówkę postanowiliśmy już oglądnąć w telewizji i w ciepełku.

Niedziela. Pobudka i mała acz spokojna gorączka przedstartowa. Pyszne śniadanko, przygotowywanie rowerów i wyjazd na start. Do końca nie było wiadomo, o której dokładnie mieliśmy startować - informacje w sieci i na plakatach różniły się o jakieś pół godziny. Pod termami już sporo ludzi, szczęśliwie w sektorach są już znajomi, więc nie musimy przepychać się od samego tyłu. Stoimy... stoimy i stoimy, czekając na sygnał do startu. Najpierw miało być spokojnie za pilotem do Poronina, zatrzymanie i dopiero start. W sumie można było od razu zjechać na dół, bo i tak na górze żadnych bramek nie było i całe ustawianie w sektorach było trochę bez sensu. W Poroninie, tuż przed Zakopianką znów stoimy... Ruszają VIP-y, a my nóżka za nóżką podjeżdżamy do linii startu... NIE! - o sektorach już zapomnieli puścili od razu wszystkich... Pięknie... na początek do odrobienia kilkaset metrów... Dodatkowo na Zakopiankę wyszedł jakiś starszy Pan i został rozjechany przez peleton. Masakra. Pod górę gonić łatwo nie jest, szczególnie jak drogę tarasuje duża grupa VIP-ów i ... cały podjazd pod Ząb bardzo mocno, a można było jechać spokojnie w kołach... Potem zjazd i dalsza gonitwa, dojść udaje się dopiero na początku kolejnego podjazdu pod Czerwienne. Już spokojniej, choć w grupie nerwowo, jeden z zawodników goli szprychy w przednim kole wjeżdżając komuś w przerzutkę. Przed zjazdem do Białego Dunajca chciałem być w miarę blisko, żeby tam nie stracić. Byłem, ale nic z tego... Jadący przede mną kolega bardzo mocno wyhamowuje przed każdym zakrętem, a wyprzedzić nie ma jak, no i znów czołówka odjeżdża. Praktycznie jest pozamiatane. Na Gliczarowie dołączam co prawda do tyłów pierwszej grupy, ale znowu odbywa się to dużym nakładem sił. Na ostatni podjazd do Bukowiny już brakuje świeżości. Jeszcze finisz nie tam, gdzie jest oznaczona meta, ale za zakrętem... i ostatecznie 16 miejsce open. Czekam na Dorotkę, która kończy 10-ta wśród Pań i załapuje się na szerokie podium.

Skromny posiłek od organizatora i wracamy na kwaterę, żeby się szybko spakować i zebrać na dopingowanie kolarzy na Gliczarowie. Ta trasie wyścigu zawodowców bardzo fajna atmosfera, dużo liczniejsza grupa kibiców na samym podjeździe niż rok temu! Na finisz wracamy do Bukowiny korzystając z uprzejmości jednego górala, który nas kawałek podwozi autem. Dorotce nie udaje się załapać na zdjęcie z Pozzovivo, ale i tak uśmiech nie schodzi nam z twarzy. Odwiedzamy jeszcze baseny na Termach i wracamy do domu. Cudny weekend!

A w poniedziałek na deser finisz Tour de Pologne w Krakowie. Galeria z wyścigu.

Sunday, July 8, 2012

wiślackie dwójeczki

Pojechaliśmy razem we dwójkę, Salmopol był dwa razy, Zameczek dwa razy i ostatecznie mamy też dwa drugie miejsca. Tylko wygrana premia górska wyłamuje się z tego dwójkowego scenariusza ;)

Szósta edycja Pętli Beskidzkiej po raz pierwszy wystartowała z Wisły. Na dzień dobry mieliśmy właśnie wspomnianą premię na przełęczy Salmopolskiej. I potem klasycznie przez Milówkę, Istebną, Kubalonkę z powrotem do Wisły z rundami na Zameczku dla jadących dłuższą pętlę. Trochę niemiłym zaskoczeniem był start w grupach wiekowych... Powoli trzeba chyba dojrzewać do tego, żeby przy większej frekwencji robić sektory na podstawie przeszłych wyników i umożliwić wspólną rywalizację wszystkim jadącym na podobnym poziomie niezależnie od wieku. Jak już o mankamentach - to jednak zrobiło się trochę zamieszania w okolicach bufetu na Kubalonce i zjazdu w bardzo dużym ruchu do Wisły. Nie było tam zbyt bezpiecznie.

Poza tym jednak super. Trasa bardzo fajna. Pomimo tego, że chyba najkrótsza w historii to przy panującym upale było się gdzie zmęczyć. Początkowo tempo nie było co prawda zbyt wysokie i było dużo oglądania się na siebie, ale końcówka to już mocna jazda. Trochę przeliczyłem się z zapasem wody na końcu. I mimo że na drugą rundę z Zameczkiem wjeżdżałem z pełnym bidonem to ostatni podjazd na Salmopol pokonywałem z dreszczami... i nie byłem w stanie odpowiedzieć na atak Wojtka Niewidoka już na początku podjazdu. Jechałem tak 100-200 metrów za nim rozprowadzając przy okazji finiszującą grupę krótszego dystansu, ale przyspieszyć się nie dało. Zwycięstwo na Pętli jeszcze nie dla mnie.

Najważniejsze, że udało się przejechać bezpiecznie, bo kilka zdradliwych momentów czekało po drodze na wszystkich. Najdosadniej o tym przekonał się Tomek z Bikeholików, który na wirażach w Koniakowie zaliczył spotkanie z motocyklistą i rozbił rower. Szkoda włożonych w przygotowania pracy i wysiłku, ale zdrowie najważniejsze - wiem coś o tym.

P.S. "dwójeczki" powinny być pewnie wiślańskie, ale wiadomo ;)

Tuesday, June 26, 2012

czeski raj(d)

Drugi tydzień z rzędu zawitaliśmy do Nysy. Tym razem bardziej na spokojnie, bo bez bardzo napiętego kalendarza startowego. W piątek rano po przygotowaniu i odebraniu z podkrakowskiego Wertykala nowego śmigacza Dorotki udaliśmy się od razu w drogę. W Nysie powitały nas muchy :P Jest tam jakieś ich zatrzęsienie...

Piątek i sobotę w większości spędziliśmy miło w rodzinnym gronie z przerwami na testowanie nowego rowerka i załatwianie formalności na przyszłość.

Na niedzielę zaplanowaliśmy start w Pogranicze Tour rozgrywanym w ramach Decathlon Challenge. Do Prudnika, gdzie usytuowany był start było bardzo blisko, więc nie musieliśmy też spieszyć się rano, co na ten spokojniejszy weekend pasowało jak ulał.

Trasa wyścigu była poprowadzona głównie po stronie czeskiej, co było strzałem w dziesiątkę, bo drogi tam są rzeczywiście rewelacyjne. Gdy tylko przejechaliśmy granicę wydawało się, że wkroczyliśmy w całkiem inny świat. Zawody, górka za górką, przemijały bardzo przyjemnie. Nie za stromo, w większości równiutko, szybko do góry, szybko w dół, dobra współpraca na płaskim. Młodsi zawodnicy, którzy na początku namawiali się na finisz jakoś gdzieś zostali z tyłu... Na ostatnim podjeździe pod Kopę Biskupią została nas trójka. Jeszcze mocna współpraca na ostatnim płaskim odcinku z Przemkiem Szlagorem i na asfalcie pojawia się "500". Ząbek w dół i ogień - "To chyba meta". Jestem na hopce, meta jeszcze kawałek w prawo... "Przewaga jest wystarczająca." - ręce w górę! Było trochę dalej niż "500", ale udało się. Wracam do bazy zawodów biorę trochę zapasów i czekam na Dorotkę, która zaraz nadjeżdża. Mamy podwójne zwycięstwo!

Wracamy jeszcze na obiad do Nysy. Ucałowania na drogę i wyruszamy do domu. Teraz trzeba troszkę odpocząć :)

Tuesday, June 19, 2012

batonik, dziury i sprężynowanie

Dużo wrażeń, może nawet za dużo mieliśmy w miniony weekend. Najpierw cykl Roadmaraton pokierował nas do Srebrnej Góry. Korzystając z okazji zawitaliśmy do Nysy, żeby odwiedzić, choćby na chwilę, rodziców Dorotki.

Trasa maratonu sowiogórskiego była mi znana z ubiegłego roku. W sumie była dla mnie prawie idealna. Długie, niezbyt strome pojazdy, na których nie najważniejsza była chwilowa siła. Niestety był jeden mankament - dziury. Od zeszłego roku nic się nie zmieniło, a nawet nie wiem czy miejscami nie było gorzej... Szkoda, że taki piękny zakątek naszego kraju ma tak fatalne nawierzchnie.

Wyścig układał się właściwie po mojej myśli. Start pod górę, bez większych problemów, za czołówką jadącą krótszy dystans. Premia na przełęczy Sokole, szczęśliwe ominięcie nieprzyjemnej kraksy Patryka
Domagały, w miarę szybki, ale spokojny podjazd pod przełęcz Walimską i spokojny zjazd po katastrofalnej drodze z tejże. Gdy po raz drugi dojeżdżaliśmy do Pieszyc tempo już nie było najlepsze, więc chciałem na przełęczy Jugowskiej mieć taką przewagę, żeby nie musieć się zaginać na tym dziurawym zjeździe. Odjechać udało się w miarę łatwo... 100-200 metrów za mną podążał tylko Przemek Szlagor. Na jakieś 2 kilometry do szczytu pomyślałem, że poczekam na Przemka i przy okazji zjem batonika, bo potem na tym dziurawym zjeździe na pewno się nie uda. Zrezygnowanie z choćby minimalnej przewagi na początku zjazdu to był największy błąd. Na takich dziurach nienawidzę jeździć i po prostu sobie nie radzę... Przemek pognał w dół i potem już było za późno. Skończyła się woda, trzeba było stanąć, a bufet jeszcze był zlokalizowany na zjeździe z kolejnej przełęczy. Potem jeszcze spadł mi łańcuch i trzeba go było ręcznie przywrócić na właściwe miejsce. Na "wojewódzkiej" do Srebrnej góry już całkiem mi odcięło prąd, byłem odwodniony, łapały lekkie skurcze. Ostatni podjazd bardzo wolno, byle wjechać. Nie udało się obronić tytułu "Mistrza Srebrnej góry", może za rok. Dorotka mimo problemów z zatokami dojeżdża druga wśród dziewczyn.

Zakończenie w Twierdzy miało swój klimat. Cała impreza bardzo fajna, gdyby tylko te bufety były zlokalizowane lepiej... Na poprawę stanu dróg jeszcze poczekamy, mam nadzieję, że niedługo. Wieczorem jeszcze oglądamy mecz Polaków z Czechami... szkoda gadać.

Start w niedzielnych Mistrzostwach Polski był uzależniony od tego jaka będzie nasza dyspozycja rano. Zdecydowaliśmy, że jedziemy. W sumie Psary były prawie na drodze do Krakowa, więc szkoda było odpuścić. Jak na imprezę tej rangi przeżyliśmy trochę rozczarowanie. Chaos przy zgłaszaniu - trzeba było odstać swoje przynajmniej w trzech kolejkach, opóźnienie na starcie, no i w kółko przekładana przez dobre 2 godziny dekoracja... Trasa, jak trasa - bardzo podobnie jak rok temu. Na pewno super zabezpieczona. Ja podszedłem czysto treningowo, jednak noga po sobotniej jeździe była jak z betonu i na hopki, które rok temu bez problemu brałem z blata teraz nie miałem siły. Po drugim okrążeniu, gdy zostałem trochę za grupą miałem już zrezygnować, ale jeszcze jakoś się dociągnąłem i skończyłem w peletonie. Tempo nie było najwyższe, ale bardzo rwane. Na lepszy wynik można było na pewno liczyć, ale trzeba było przyjechać na świeżości. Borykająca się z doskwierającymi zatokami Dorotka tym razem trzecia wśród Pań. Zniesmaczeni zakończeniem postanowiliśmy, że za rok wygrywamy i nie czekamy na dekorację ;P

Przez te 2 dni, około 300 km i dobre 4.5 km w pionie. Mimo wielu kilometrów i bardzo nierównych dróg w końcu bez bólu pleców! No i najważniejsze, że fajnie razem spędzony weekend .

Sunday, June 10, 2012

galicyjska czasówka

Gdy we wrześniu ubiegłego roku rozmawiałem z chłopakami z Bochni o ich pomyśle na zorganizowanie maratonu byłem trochę sceptyczny. Znając polskie realia nie wierzyłem, że uda się im postawić na swoim. A właśnie chciałbym zacząć od tego, że był to chyba najlepszy, ze względu na przygotowanie, górski wyścig w cyklu RoadMaraton, jaki do tej pory się odbył. Przez kompletnie niezrozumiała decyzję władz zabrakło co prawda wspólnego startu, ale zabezpieczenie i dobór trasy, bufety, sympatyczna atmosfera w trakcie i po wynagradzały włożony w jazdę wysiłek. Naprawdę wielki szacunek i podziękowania za poświęcone siły w dopinanie tych zawodów!

Start w grupach przełożył się na formę zabawy. Dla mnie była to indywidualna walka z licznymi podjazdami, wiatrem i czasami innymi drogowymi niespodziankami ;) Praktycznie od pierwszej górki, gdy dogoniliśmy startującą przed nami damską grupę, jechałem sam. Tym bardziej jestem zadowolony z rezultatu. Zdecydowanie mocniejsze grupy startujące za mną nie zdołały mnie dogonić, a co więcej, nie zdołały nadrobić nade mną dodatkowego czasu. Po 110 km jazdy z dobrze ponad 2 km w pionie miałem tylko i aż 6 sekund przewagi nad Marcinem Korzeniowskim i Kamilem Majem. Było ciężko, ale było warto! Spodziewaliśmy się załamania pogody rodem z tegorocznego Pucharu Równicy, ale udało się przejechać na sucho. Pokropiło troszkę tylko na koniec, gdy większość już była na mecie. Na deser była bardzo miła dekoracja (w tym open!), no i zaległa dekoracja za premię górską ze wspomnianej Równicy.

Na zakończenie chciałbym jeszcze podkreślić wspaniałą postawę fair play, jaką zaprezentowali Bikeholicy. Po pierwsze, dziękuję Ewie za wsparcie bufetowe i wymianę bidonu. Widać, że nie najważniejsze są barwy, że mimo sportowej rywalizacji można być przyjaciółmi. Po drugie, Dorotka miała podwójnego pecha i na jednej dziurze, których notabene nie było wiele, dobiła oba koła. Najpierw iście strażackiej pomocy w zmianie dętki udzielił Staszek Radzik poświęcając swoją dobrą lokatę i pewne miejsce na pudle w kategorii. A później Piotrek Szostak oddał swoje koło i sam zajął się zmienianiem gumy w tym Dorotki. W ten sposób Dorotka dojechała na drugiej pozycji wśród Pań. Czapki z głów Panowie!



Sunday, May 27, 2012

wygrywamy

Najbardziej prestiżowy wiosenny wyścig amatorski, czyli Jarna Klasika za nami. Wczoraj w pięknym słońcu i przy porywistym wietrze walczyliśmy na słowackich drogach i najważniejsze, że wygraliśmy - wygraliśmy uśmiech :D

Poranek chłodny, na starcie w Starych Smokowcach około 1000 metrów n.p.m. lekko ponad 10 stopni, ale, co najgorsze, bardzo mocno wieje... Od razu było wiadomo, że wiatr może być jednym z najbardziej selektywnych czynników podczas zawodów. Szczególnie przejazd po wąskiej ścieżce rowerowej (sic!) na początku wyścigu przy mocnym bocznym wietrze budził wiele obaw. Niestety trochę się one sprawdziły. Zaraz po wjeździe na ścieżkę, peleton mocno się rozpędza, naciąga i... hamuje. Jest wielka kraksa. Wielu zawodników leży na drodze, rowery i koła połamane... Najmniej ciekawie wygląda Krzysiek Szary z Bikeholików. Wstrząs mózgu, szpital i kilka dni przymusowej przerwy - pozostaje tylko życzyć szybkiego powrotu do zdrowia. Nie wiem czy taka konwencja początku ścigania ma jakiś sens. Start Jarnej z Popradu był dużo lepszym i bezpieczniejszym rozwiązaniem.

Niestety zostałem za kraksą. I tak naprawdę następne 50 kilometrów to była gonitwa, żeby dołączyć do głównej grupy. Już tak na dobre udało się dopiero koło 56 kilometra, gdy nastąpiło lekkie rozluźnienie. Przed podjazdem na Liptowską Tepliczkę zabrałem się w odjazd, który jednak u podnóża podjazdu został skasowany. Na górę spokojnie, potem znowu raz wolniej, raz szybciej, dużo rantów na bocznym wietrze. Podjazd na Wyżne Hagny z przodu grupy. A przynajmniej tak się wydawało... Przez to, że długo nie było mnie na czele nie do końca wiedziałem jaka jest sytuacja. A okazało się, że na przedzie wciąż byli Kuba Papież i Michał Malajka, którzy uciekali praktycznie od początku. Za nimi kontrowali Polievka i późniejszy zwycięzca Fejes. Na tatrzańskiej magistrali wydawało się, że uda się naszej trójce, która była pierwsza z grupy w Hagnach, rozpocząć finałowy podjazd z jakimś zapasem, ale jednak wiało niemiłosiernie i większa grupa nas dogoniła. Podjazd pod Hrebienok bez historii.Trochę brakowało przełożenia. Noga już nie chciała się za bardzo kręcić, w dodatku już na ostatniej prostej łapał skurcz.

W zasięgu było podium w kategorii B. Może gdyby nie zmęczenie początkową gonitwą udałoby się trochę lepiej zafiniszować, ale i tak jestem zadowolony z wyniku. 12-te miejsce open i 6-te w kategorii B. Dorotka z czasem poniżej 4 godzin przyjechała jako druga z Pań. Też miała pecha na początku i została za kraksą, a Słowaczka, która wygrała pojechała wtedy z dużą grupą z przodu i wypracowała w ten sposób sporą przewagę, której pomimo bardzo ładnej jazdy już nie dało się zniwelować.Najważniejsze jednak, że udało się nam przejechać bezpiecznie i z uśmiechem na ustach, zadowoleni ze swojej postawy mogliśmy wracać do domu.

Monday, May 21, 2012

po toruńsku

Weekend był bardzo intensywny. Tegoroczny cykl Road Maraton zawiódł nas tym razem aż do Torunia, gdzie pewnie na wyścig byśmy się nigdy nie udali, gdyby nie to, że było dwoje - nas i startów :P

Brygada bikeholikowo-nutraxxowa pod dowództwem Tomaszka zbierała się już w piątek i rożnymi drogami kierowała do miasta Kopernika. My z Dorotką wybraliśmy nocną podróż pociągiem, mając głównie na względzie spokojny powrót i troszkę odpoczynku w Toruniu w niedzielę.

Pierwszy dzień ścigania to czasówka. 17 kilometrowa, lekko pofałdowana pętla wokół miejscowości Łążyn. Sporo walki z wiatrem i nierówną nawierzchnią. Po problemach z listą startową pojechałem ostatni. W sumie jak na jazdę zwykłą szosą, po nie do końca stworzonych dla mnie drogach, czas nie najgorszy i 4-te miejsce w kategorii. Podium dziewcząt znowu zostało okupione przez nasze krakowskie Panie. Wieczorem jeszcze bardzo smaczny obiad i spanie na kwaterze w Czarnym  Błocie.

W niedzielę mieliśmy do przejechania maraton. 4 podwójne pętle, w tym jedna pod prąd sobotniej czasówki, w sumie niespełna 160 kilometrów. Niestety droga na drugiej połówce pętli w większości fatalna. Bardzo nierówno... Plan był w miarę prosty. Mieliśmy mocną krakowską ekipę, więc chcieliśmy zorganizować jakąś szybką akcję, trochę się jednak przeliczyliśmy. Trasa była mało selektywna. Potem zaczęło jeszcze silnie wiać, a dziury i wiatr to jest to czego nie lubię najbardziej. Do tego zaczęły odzywać się plecy. Dawno tyle czasu nie siedziałem na rowerze, a do tego nieustanna telepka i po drugim okrążeniu już nie byłem w stanie nagle przyspieszyć. Pozostało tylko "spawać" w równym tempie, na ile się dało. Po trzecim okrążeniu już nie było o co walczyć, czołówka pojechała, a w połowie czwartego na najbardziej dziurawej sekcji w przednim kole odezwało się dzwonienie, jechało się co raz gorzej... Okazało się że puścił nypel. Jedna szprycha całkiem wyleciała, dwie kolejne były tego bliskie. Bliżej do mety było zawrócić... skończyło się DNFem. Duży sukces odniósł Bartek z Bikeholików, który wygrał w kategorii A. Podium Pań niezmiennie krakowskie :D.

Po wyścigu szybkie mycie i pakowanie. Przed większością z nas była długa i żmudna droga do domu. Z Dorotką skorzystaliśmy tylko z podwózki do Torunia i tam sobie troszkę pospacerowaliśmy, pozwiedzaliśmy, zjedliśmy dobrą kolację i spokojnie udaliśmy się na dworzec, żeby na rano stawić się w pracy. Wrażeń było sporo, może wyniki sportowe nie w pełni zadowalające, ale i tak najważniejszy miło spędzony czas.

Monday, May 14, 2012

w rodzinie

Puchar Równicy pozostał w rodzinie :P Co prawda mi nie udało się obronić tytułu z zeszłego roku, ale za to Dorotka wygrała wśród dziewczyn i okazały puchar powędrował do kolekcji. Ja na pocieszenie mam wygraną na premii górskiej na Równicy.

Dawno nie było takich ciężkich warunków, gdyby nie skrócenie trasy pewnie bym zrezygnował z jazdy... Teraz trochę żałuję, że po zdobyciu premii od razu nie założyłem kurtki i jeszcze czegoś ciepłego, bo potem, jak zaczęło padać już było za późno. Jeszcze przy niebezpiecznej trasie wolałem odpuścić taką zabawę.

Start w sumie z czoła, ale początek podjazdu na Równicę gdzieś z połowy stawki - nie lubię tłoku i przepychanek. Pod górę noga jednak była, więc w miarę płynnie dojechałem do czoła, by po chwili spróbować pojechać na premię. Za mną trójka zawodników, trochę po zmianach i szybko odjechaliśmy od głównej grupy. Na wypłaszczeniu pierwszy sprint rozpoczął Sławomir Kohut i on pierwszy wjechał na premię. Ja tuż za nim. Potem w dół. Zgodnie z planem bardzo spokojnie czekając na goniący peleton. Szybko przez Ustroń i wylatujemy na opłotkowe dróżki... Mam lekkie problemy, bo co chwilę trzeba wyhamowywać i rozkręcać, a na wąskiej dróżce, gdzie nie widać czy coś jedzie z przeciwka jakoś teraz daje mi to dużo do myślenia... Górka przed Skoczowem i jestem z powrotem w grupie. Zaczyna kropić...

Kładka. Jeden z pierwszych zawodników zalicza krzaki... Ja ledwo utrzymuje rower za żwirze, a potem jestem bliski spotkania z parkowym drzewem (sic!). Na lekko wilgotnym asfalcie o poślizg bardzo łatwo. Pada co raz mocniej, co raz większe dziury, co raz zimniej. Ochota do jazdy przechodzi mi co raz bardziej. Przed bufetem dojeżdżam jeszcze do czoła, ale potem, gdy po zjeździe na wąskim mostku drogę tarasuje ciężarówka myślę, że ostatecznie nie warto... Ubieram kurtkę i spokojnie jadę dalej, tak naprawdę z zamiarem jak najszybszego dotarcia do auta. Okazuje się jednak, że trasa zostaje skrócona, więc "powiedzmy", że było po drodze. Mijają mnie kolejne grupki. Podjazd pod Leszną spokojnie, wiedziałem, że można było tego dnia powalczyć... Zjazd stamtąd bardzo ostrożnie. W tym roku jazda na przednim kole pewnie skończyła by się szlifami.

Jest Ustroń. Jest zimno. To wyjadę sobie jeszcze na Równice, żeby się trochę rozgrzać - i tak nie mam kluczyków. Przynajmniej odrobiłem trochę pozycji. Na górze tylko rzucam - Jest coś ciepłego? Nie ma. Więc od razu w dół. Jeszcze parę słów otuchy dla słoneczka i omijając zjazd po kostce jestem w centrum Ustronia. Trochę trzeba będzie poczekać, więc na tymczasowe parkowsiko wybieram Lidla ;)

Szczękając zębami czekam na otwarcie auta. Gorąca czekolada, obiad i jest ok. Trochę szkoda, ale na okazję na to, żeby się sprawdzić poczekam na lepsze warunki. Życia żal.

Monday, May 7, 2012

zaręczynowo - wyścigowo


Tradycyjny długi majowy weekend był pełen atrakcji wszelkiego rodzaju. Właściwie mozna uznać, że wszystko zaczęło się jeszcze w ostatni "normalny" kwietniowy weekend. Dla rodziców zaplanowaliśmy mała niespodziankę i przy okazji wspólnego obiadowego grilla ogłosiliśmy zaręczyny :)

W niedzielę opróżnialiśmy moje mieszkanie w Wieliczce i przy okazji wzięliśmy udział w uphillu organizowanym przy okazji zlotu rowerowego na ulicy Podgórskiej w Solnym Mieście. W sumie dla mnie był to pierwszy start w tym roku. Głowa była trochę zajęta innymi sprawami, noga jeszcze nie ta, ale pierwsze "ogórkowe" podium zostało zaliczone. W poniedziałek krótki przerywnik w postaci pracy i wieczorny wyjazd do Nysy na dłuższe wakacjowanie. I na pewno nie było to leżenie do góry brzuchem :) Już we wtorek rano pierwszy poważniejszy start w czeskiej Vidnavie. 3 okrążenia na hopkowatej trasie w mocnym, wyścigowym tempie, 16 miejsce open i 4 w kategorii. Do pudła zabrakło kilka sekund, ale przejazd w głównej grupie cieszył nawet bardziej - takiego przeciągnięcia było właśnie trzeba. Po wyścigu planowaliśmy przejażdżkę na Pradziada, ale trochę przegoniły nas wiosenne burze.

Trzeciomajowy czwartek przeznaczony był na czasówkę w Żmigrodzie. Dzień wcześniej do Nysy zawitała brać bikeholikowa, co by lepiej wypocząć przed startem. Po czasówce było mi trochę przykro. W tym roku, w takich zawodach chciałem się naprawdę sprawdzić, a wystarczyła chwila i to wszystko prysło, i przesunęło się na bliżej nieokreśloną przyszłość. Na zwykłym rowerze ciężko było powalczyć z czasowcami. Ostatecznie miejsce, gdzieś pod koniec trzeciej dziesiątki. Z jednej strony wiem, że powinienem się był cieszyć, że mogłem mocno pocisnąć i przejechać całość w dobrym tempie, ale z drugiej żal straconej szansy jakoś nie pozwalał się do końca uśmiechnąć. W drodze powrotnej spotykamy się jeszcze z przyjaciółką Dorotki we Wrocławiu i lądujemy w Nysie. Uśmiech powraca.

Piątek regeneracyjne-rodzinny. Krótka przejażdżka, odwiedziny dziadków i rodziny. A w sobotę wczesna pobudka i wyjazd na maraton do Radkowa, na ostatni planowany weekendowy test. Tym razem miały być dłuższe górki. Szkoda tylko, że trasa po prostu fatalnie dziurawa i z szczerej chęci przejechania dystansu mega zrezygnowałem po jednym okrążeniu zaliczając tylko dystans mini. Szkoda było pleców i sprzętu. Miałem trochę niesmak, ale koniec końców wygraliśmy z Dorotką, tak jak planowaliśmy :P, dodatkowo Dorotka była 19-sta open. Po maratonie dłuuugie czekanie na zakończenie, które odbywało się w strugach deszczu... Przynajmniej powrót był w przepięknej burzowej aurze. Na niedzielę planowaliśmy początkowo ponowny wyjazd do Radkowa na uphill, jednak po tym jak go odwołali udaliśmy się z powrotem do Krakowa, gdzie Dorotka wystartowała w maratonie Skandii wygrywają dystans mini w K-2.

Wzbogaciliśmy się o trochę pucharków i medali, w 8 dni Dorotka zaliczyła 5 startów i 5 pudeł :), dla mnie "tylko" 4 starty, ale dużo radości. Mam nadzieje, że sportowo teraz będzie już tylko do góry, bo poza tym jest tak po prostu pięknie.

Tuesday, April 24, 2012

how is the feel to be alive

Od wypadku mija drugi tydzień. Jak na rodzaj i okoliczności tego zdarzenia mogę powiedzieć, że trochę darowano mi zdrowie, jak nie życie. Zwykle bliskie spotkanie rowerzysty z samochodem ma dużo gorsze skutki. A ja już powoli siadam na rower i będę chciał nadgonić stracony czas. Więc jak na dzień po Świętach Wielkiejnocy, kiedy wydarzył się wypadek to była taka moja, mała rezurekcja. Z jednej strony miałem cholernego pecha... Pierwszy raz na wygłaskanym rowerze czasowym, specjalny wyjazd za miasto, żeby się nie przebijać przez światła, wyczekiwana pogoda, nie wspominając już o długich zimowych przygotowaniach. Z drugiej strony miałem kupę szczęścia - mogłem z tej przejażdżki nie wrócić. I widzę co raz więcej pozytywów. Rower i formę się odbuduje w swoim czasie, a nauczenie się dbania o i doceniania "tego co jest" wcale nie jest łatwe. A ja przecież jestem naprawdę szczęśliwy :D

Teraz trochę spraw się wyprostuje, trochę rozwiąże, powstaną na pewno nowe, ale teraz wydaje się, że nie ma rzeczy, które są nie do przeskoczenia - zwłaszcza razem.

Start sezonu się trochę przesunął, ale mam nadzieję, że nie ma tego złego... Jeszcze będzie okazja się sprawdzić i powalczyć. A wszystko z uśmiechem na ustach :)

Saturday, March 31, 2012

Lazise

Mija już tydzień od powrotu z drugiego zgrupowania w tym roku. Tym razem odwiedziłem Lazise nad jeziorem Garda. Albo bardziej odwiedziliśmy :)

W porównaniu z pobytem w Calpe nie zabrakło jeszcze jednego bardzo ważnego czynnika, który zdecydował, że nie tylko kolarsko wyjazd ten był po prostu piękny. Wysokie góry, piękne widoki, ciężkie treningi, pyszne obiadki, spokojny relaks po codziennych trudach i uśmiech, na który zawsze można było liczyć.

W liczbach - prawie 1000km, ponad 12km w pionie i ok. 40 godzin treningów. Mała galeria na picassie. Teraz czekamy na pełną wiosnę w kraju.

Thursday, March 8, 2012

słońce

Przed nami ostatnia noc w Calpe. Jutro wczesne śniadanie i ruszamy do Alicante, skąd już prosto do domu. Słońce hiszpańskie zamieniam na to moje, które będzie jeszcze bardziej na wyciągnięcie ręki. Sam wyjazd udany. Plan zrealizowany praktycznie bez przeszkód. Jak już wspomniałem na twitterze ponad 1600 km, 58 godzin jazdy i 26 km w pionie. W sumie dobre 200 km więcej niż rok temu, mimo że było chłodniej i chyba bardziej wietrznie to praktycznie nie było dnia deszczowego, który by psuł plan treningowy. Dzisiaj już było ciężko, cieszę się, że to już koniec, bo w sumie mam tylko chwilę odpoczynku i zaczynam dalsze przygotowania, tym razem nad Gardą. Mam nadzieję, że cały wysiłek zaprocentuje już wkrótce. Teraz liczę na trochę psychicznego wypoczynku i innego rodzaju doładowanie akumulatorów. Wszystkie fotki cykane z telefonu są dostępne w galerii, pewnie na różnych facebookach będzie ich więcej wkrótce.

Friday, March 2, 2012

Calpe

Jestem właśnie na półmetku zgrupowania w hiszpańskim Calpe. Jak dotąd wszystko idzie zgodnie z planem, z każdym dniem, w pięknym słońcu, nabijamy kolejne kilometry walcząc z podjazdami, wiatrem i własnymi słabościami. W tym roku mieszkamy w samym centrum Calpe w apartamencie tuż przy plaży z widokiem na morze i ciągłym szumem fal :) Także po treningach jest gdzie się relaksować. Podobnie jak w ubiegłym roku w okolicach całe mnóstwo kolarzy wliczając w to całą ekipę CCC, która rezyduje w sąsiednim Benidormie.

Odwiedzam znane z zeszłego roku miejscówki typu port de Tudons i staram się też poznać jakieś nowe. Wczoraj na przykład zaliczyłem poranną "siłownię" na podjeździe pod maszty przekaźnikowe w miejscowości Moraira. Dawno tak wolno nie jechałem pod górę :P Dzisiaj dzień odpoczynku po kolejnym bloku treningowym, ładowanie akumulatorów i regeneracja przed kolejnymi zmaganiami.

Friday, February 24, 2012

przezimowane


Zimowy trening uważam oficjalnie za zakończony. Ostatnio półtora miesiąca było to intensywne korzystanie z oferty nowo-otwartego oddziału Fitness Platinium przy ulicy Mogilskiej. Przede wszystkim były to zajęcia spinning prowadzone tam w bardzo szerokim zakresie m.in. z wykorzystaniem grupowego systemu do monitorowania pracy serca marki Suunto. Ciekawa zabawka, a jakby tam jeszcze dołożyć jakiś, przynajmniej prosty miernik obciążenia byłaby genialna. Inaczej można to traktować w sumie bardziej od strony zabawki niż jakiejś wielkiej pomocy w treningu. Trzeba jednak przyznać, że raporty z treningów to fajna sprawa. Kilka obrazków z boku. Oprócz "zorganizowanych" sesji spinning miałem też kilka kameralnych we dwoje - też bardzo miłych. W sumie przez ten czas wyszło około 100 godzin kręcenia.

Oprócz spinningu siłowania, stretching i Pilates. Wczoraj Pilates po 2.5 godziny spinningu. Ciekawe przeżycie - niezłe skurcze  w stopy mnie łapały. Niemniej jednak polecam takie różnorakie formy aktywności.

Dzisiaj wylot do Calpe, żeby zażyć trochę hiszpańskiego słońca na znanych z zeszłego roku trasach. A za niespełna miesiąc pierwszy start podczas wyjazdu nad Gardę z Nutraxxem.

Sunday, January 8, 2012

zimowo, spinningowo, szczęśliwie


Okres świąteczno-noworoczny obfitował w najrozmaitsze wydarzenia. Zaraz po rodzinnej wigilii wyjazd do Nysy, na dalszy ciąg świętowania, a już w drugi dzień Świąt powitaliśmy Duszniki Zdrój, gdzie spędziliśmy sylwestrowy tydzień.

Były, po raz pierwszy w życiu, biegówki, były narty zjazdowe, nawet odwiedziliśmy basen w Kudowej. Najważniejsze, że udało się spędzić ten czas bardzo sympatycznie w miłym towarzystwie. W międzyczasie rozstrzygało się też, jak będą wyglądały najbliższe miesiące - w długim, niepewnym oczekiwaniu, czy w dalszym ciągu wspólnie. Jeszcze kilka tygodni temu zapowiadało się zdecydowanie na pierwszą opcję, ale jednak wypaliła ta druga, z czego czerpię teraz pełną radość.


Po powrocie do Krakowa, w kwestii sportowej był maraton Tacxa organizowany przez sklep mbike.pl. Najpierw eliminacje, a potem w sobotnie przedpołudnie finały. Finałowa trasa mi za bardzo nie podeszła, ale liczyła się przede wszystkim fajna zabawa. No i w sumie po świątecznym wyjeździe była to pierwsza kolarska jazda w 2012 roku.

A dzisiaj 3 godzinny maraton spinning w kinie Cinema City z okazji WOŚP. Pokonywaliśmy m.in. Mount Ventoux :) - w rekordowym czasie z resztą :P.

A na zakończenie słoneczny obrazek. Hiszpania czeka, a czeka też moje słońce :)


Just happy