Monday, August 25, 2014

hazas llanas

Tym razem skryliśmy się pod dachem Europy. Po raz kolejny zawitaliśmy w Sierra Nevada, tym razem na krótki weekend przy okazji zawodów "Subida de Hazas Llanas", czyli podjazdu, który rok temu zadebiutował na hiszpańskiej vuelcie. Trochę ponad 7 kilometrów wspinaczki niezwykle stromą drogą, gdzie w 2013 wygrał Chirs Horner. Z tego, co znalazłem podjazd zajął mu 23:29... Ja na rzęsach wjechałem z czasem 30:32, co dało 4 miejsce. Dorotka wygrała wśród pań.

W sobotnie popołudnie pojechaliśmy zobaczyć też na podjazd La Zubia - Cumbres Verdes. Ten jest dużo łatwiejszy, ale nadal trudny. Droga wygląda tak, jakby ktoś wylał asfalt na stoku narciarskim. Prosto w górę, praktycznie bez zakrętów. Trochę nie równo, ale i tak w dół GPS pokazał ponad 76 km/h...

Sobotni wieczór spędziliśmy spacerując po Granadzie. Spodziewaliśmy się upału, ale było całkiem przyjemnie i dodatkowo bardzo spokojnie. Ponoć w sierpniu wiele ludzi wyjeżdża z miasta na wakacje. A Granada nocą jest godna polecenia.

W niedzielny poranek nie mogliśmy sobie odmówić wycieczki w kierunku Velety, aż do końca drogi przy Hoya de la Mora. To już będzie chyba stały punkt każdego programu z pobytem w Granadzie. Na zakończenie wyszedł spontaniczny postój w Lanjaron, czyli stolicy Las Alpujarras. Pyszny obiad, spacer, relaks...

Z rzeczy mniej przyjemnych to ostatnio wybucha sporo pożarów w różnych miejscach Andaluzji. Teraz, w czasie naszego pobytu w Granadzie, taki pożar był właśnie w sierra Nevada, w okolicach Monachil. Akcja gaśnicza z ziemi i powietrza wyglądała profesjonalnie, ale i tak wypaliła się spora połać lasu.

Zapomnieliśmy aparatu, więc tym razem tylko kilka fotek:

Tuesday, August 12, 2014

gonitwa z bykami

To miał być spokojny weekend, w cichej miejscowości Villaluenga del Rosario,w górach Sierra de Grazalema poświęcony głównie potrenowaniu w pięknych okolicach. Wyszedł weekend pełen wrażeń, nowych doświadczeń i, a jakże, porządnej jazdy.

Gdy zawitaliśmy do miasteczka w piątkowy wieczór i zobaczyliśmy plakaty z imionami byków, które miały wystąpić w tej edycji "Toro de Cuerda" myśleliśmy, że ma odbyć się jakiś targ zwierząt. Krótka przejażdżka, spacer i położyliśmy się spać. Ale zaraz po tym nasz odpoczynek został zakłócony przez kakofonię dźwięków dochodzącej z imprezy odbywającej się w miasteczku. "To pewnie tylko piątkowa impreza" - myśleliśmy. Skończyli koło 4 rano, a my zgodnie z planem o 8 już byliśmy na przedśniadaniowym treningu na podjeździe między Ubrique a Benaocaz.

Przy śniadaniu okazało się, że nocna impreza to nie jest cotygodniowy zwyczaj, ale początek obchodów małej fiesty z okazji dnia Świętego Rocha. Fiesty, która oprócz nocnych balang ma w planie gonitwę z bykami po mieście, koncert i niedzielną procesję. Bo "Toro de Cuerda" to nie targ, ale właśnie zabawa w ganianego z bykiem.

Pierwszego byka wypuścili na ulice miasteczka w sobotnie południe. Trzeba przyznać, że jest to bardzo dziwne uczucie, gdy wejdzie się w taki tłum wyglądający byka, a potem razem z nim ucieka w bezpieczne, zakratowane miejsca. Adrenalina! Niektórzy chyba są od niej uzależnieni. Na wieczór zaplanowano gonitwy z dwoma kolejnymi bykami, ale w między czasie przyszła dla nas pora na Puerto de las Palomas w upalne popołudnie. Dawno nie wypiłem tyle wody, w tak krótkim czasie, a i tak bez bomby na koniec się nie obyło. Na szczęście w pokoju czekał słoik meloja.

Kelner w naszym hotelu, który był jednym z prowadzących byczy wyścig mówił, że po całodziennych zmaganiach tylko jedna osoba dostała mocniej rogiem... Po bykach przyszła pora na kolejną imprezę, która trwała gdzieś do piątej rano. W niedzielny poranek twardo wstaliśmy i przed śniadaniem zaliczyliśmy pętlę przez przełęcz El Boyar. Potem była msza i procesja ze Świętym Rochem. Ludzie pytali z jakiej choinki się urwaliśmy, że byliśmy na bykach, procesji i teraz na rower wychodzimy... Bo po obiedzie zrobiliśmy jeszcze małą przejażdżkę do Ubrique i trzeba było wracać. Żegnał nas super księżyc, a czuliśmy się jakbyśmy spędzili w Villaluenga z tydzień, a nie króciutki, spontaniczny weekend.

Friday, August 8, 2014

muzułmanie, turyści i rowerzyści

Tolerancja. To słowo, które chyba było najczęściej powtarzane przez naszego przewodnika, jako charakteryzujące jego kraj. W ubiegły tydzień wybraliśmy się na spontaniczną wycieczkę do Maroko.

Kraj to bardzo dziwny i trochę rozczarowujący. Zwiedzaliśmy głównie miasta i to ich dotyczy to rozczarowanie. Smród, brud i ubóstwo. Znajdą się oczywiście enklawy dla bogatych turystów, w których luksus wylewa się oknami, ale nie powiedziałbym, że to prawdziwe Maroko. W wielu miejscach można było się cofnąć kilkadziesiąt lat wstecz. Były też takie, w których podróż w czasie można było liczyć setkami lat. A więc po kolei.

Tanger

Do Maroka zawitaliśmy drogą wodną. Nie dużo brakowało a spóźnilibyśmy się na autobus, który miał nas zabrać z Algeciras do Tarify, skąd odpływał prom. Szczęśliwe hiszpański przewodnik wypatrywał spóźnialskich z okien odjeżdżającego busa i dzięki temu zgarnęli nas z drogi. Po zacumowaniu, chaotycznej przeprawie przez służby celne i terminal wyruszyliśmy w objazd miast królewskich Maroko.

Po samym Tangerze zrobiliśmy tylko rundkę autokarem. To miasto upodobane przez zagranicznych turystów, z dzielnicą willową, gdzie swoje rezydencje mają nawet szejkowie z Arabii. Za to na obrzeżach miasta, podobnie jak większości innych miast przez które przejeżdżaliśmy, osiedla socjalne budowane przez państwo.

Fez

Droga do pierwszej bazy noclegowej była długa. Jak się miało później okazać nie było to jeszcze najdłuższa droga przez dosłowna mękę, ale dla nas, przyzwyczajonych już do dobrych autostrad, podróż ciągnęła się długo. Do Fez zawitaliśmy dopiero pod wieczór, ale nie podarowaliśmy sobie sposobności, żeby zobaczyć choć kawałek nocnego życia miasta. Z całym wyjazdem trafiliśmy tak, że właśnie kończył się Ramadan, więc przed jego końcem życie tętniło się tylko gdy Allach śpi. Stara część Fez - medina wydawała się być miejscem, które jakiś czas temu zatrzymało się w czasie. Po wąskich ulicach poruszają się tylko ludzie i zwierzęta. Wszelkie wózki mogą być napędzane tylko siłą mięśni. Fabrykę, w której farbują skóry, powinni zobaczyć narzekający na ciężką pracę. Przed wejściem rozdają gałązki mięty, gdyż do jednego z procesów farbowania używany jest kał... Jest też kolorowo od materiałów wszelkiego rodzaju, ozdób i świecidełek. Poranna wycieczka po mieście z lokalnym przewodnikiem pozwoliła zapamiętać Fez pozytywnie. W końcu, jak widzieliśmy na początku z Alcali górującej nad miastem, ciężka praca czy życie w 'casas seniorales' - i tak dla wszystkich jest jeden cmentarz.

Marakesz

Jeśli droga do Fez wydawała się być długa to drogą z Fez do Marakeszu była już nieznośna.Wąskie drogi, kamieniste pobocza, wszelkiego rodzaju pojazdy ciągnące tylko w sobie znanym kierunku... 400-stu kilometrowa podróż zajęła nam 10 godzin. Bez postojów poruszaliśmy się średnio 50 km/h... Może to po części wpłynęło też na odbiór Marakeszu. Podobnie jak w Fez zaczęliśmy od nocnego spaceru. Na głównym placu Jemaa el-Fna tłumy ludzi. Niestety do próbowania przysmaków oferowanych ze straganów zniechęca fetor panujący na placu i w bocznych uliczkach. W drodze powrotnej do hotelu przechodzimy bardziej na przełaj. Mijamy kilku strażników i spacerujemy przez ładny ogród, chyba prywatny, ale może wyglądamy wystarczająco po zachodniemu. Z pilotowanego zwiedzania miasta na następny dzień nie zapamiętałem niczego szczególnego. Były pałace przypominające Alhambrę, ale zbudowane nie tak dawno, zakazy wstępu do meczetu, tatuowanie Dorotki i targowanie się o jakieś abstrakcyjne kwoty. Z tego dnia i tak najlepiej w pamięci zapadnie nam wycieczka do ogrodów Majorella - wycieczka na francuska ziemie w środku marokańskiego  miasta, bo sam Marakesz bardziej mi przypominał zaniedbane europejskie miasto niż jakiś egzotyczny zakątek.

Cascadas Ouzoud

W dzień wolny zamiast proponowanej wycieczki do wioski Berberów udaliśmy się zobaczyć wodospady w Ouzoud. W pustynnej dość krainie nagle wychodzi się nad skraj przepaści, skraj wąwozu do którego wpada kilka wodospadów. Miejsce odwiedzane jest przez wielu lokalnych turystów, ale jest naprawdę ładnie. Europejskie cudy natury tego typu na pewno otoczone byłyby barierkami bezpieczeństwa, a tam na nie ostrożnych czeka jednorazowa podróż w dół wąwozu. Na miejscu po raz pierwszy zasmakowaliśmy też marokańskiego specjału - tadżin. Znów zaliczyliśmy podróż po lokalnych drogach, na których rządzi klakson i siła rozpędu. Nieliczni rowerzyści uciekają w popłochu przez "wolno gnającymi" krążownikami.

Casablanca i Rabat

Nasza droga powrotna, tym razem autostradą na szczęście, wiodła przez Casablancę  i Rabat. Casablanca rozczarowała. Wielki meczet zbudowany na wybrzeżu morza to dla mnie trochę przerost formy nad treścią. Przyjechaliśmy w święty dzień - piątek - więc do świątyni ciągnęły tłumy ludzi, a z wieży co jakiś czas dochodziło islamskie modlitewne nawoływanie. Przerwę na lunch w centrum miasta wykorzystaliśmy na spacer. W ciągu półtora godziny obeszliśmy praktycznie wszystkie ciekawsze miejsca zaznaczone na turystycznej mapie... Miasto to zwykła europejska metropolia.

Rabat okazał się być bardziej ciekawy. Alcazaba z niebieskimi uliczkami, mauzoleum, medina, dużo zieleni. Do mediny poszliśmy jeszcze na ostatni wieczorny spacer i zrobiliśmy zapas marokańskich słodkości. Okna naszego hotelu wychodziły na wieżę meczetu, bladym świtem mieliśmy niezapowiedzianą pobudkę...

W sobotni poranek trzeba było wcześnie wstać. Po zakończeniu ramadanu ponownie zmieniali czas. Wyszło z tego niezłe zamieszanie, bo godziny, wg których wypływał prom były po staremu, ale życie toczyło się już po nowemu. Szczęśliwie przybiliśmy do brzegów Hiszpanii, a w podróży promem towarzyszył na Koreańczyk mieszkający w Waszyngtonie działający na rzecz bezdomnych.

Tolerancja? Nie mogliśmy wejść do żadnego meczetu, spod kilku nas przegoniono. Co kilkadziesiąt kilometrów trafialiśmy na blokady policyjne kontrolujące praktycznie tylko tubylców. Na rower na pewno się tam nie wybieramy, byłaby to podróż w jedną stronę.