Sunday, July 17, 2011

lancKORONA amatorów

Po niesmaku, który został po "Pętli Beskidzkiej" przyszedł czas na mocno nieoficjalne Amatorskie Mistrzostwa Polski w maratonie rozgrywane w Lanckoronie. Jak przystało na mistrzowską imprezę wyścig rozgrywany na pętlach, których trasa była ustalana do ostatniej właściwie chwili. Szczęśliwe ostateczna konfiguracja była całkiem ok, choć nie zabrakło bardzo niebezpiecznych odcinków. Jak to bywa w tamtych okolicach miejscami strasznie dziurawo, a innym razem wąsko, kręto między domami.

Zaczęło się nie najlepiej. Ponad pół godziny staliśmy w bramie startowej oczekując na karetkę i podpis lekarza, bez którego wyścig nie mógł się rozpocząć. Potem od startu mocne tempo narzucane przez Dominika Grządziela, który zaplanował przejazd krótszego dystansu, czyli 2 z 4 pętli. Stromych ścianek w okolicy nie brakuje, więc peleton szybko się uszczuplał, gdy Dominik zakończył swoją "pracę" zostało nas pięciu...

Na trzeciej pętli, w obawie przed czekaniem na ostateczną rozgrywkę do końca, na najstromszej ściance zaatakował Kamil Maj. Trochę poczekał na górze, udało mi się dojechać i dalej jechaliśmy we dwóch. Akurat to był kryzysowy moment dla mnie. Kolka, więc oddychało się bardzo ciężko, ale jak już puściło szło dobrze. Zgodna współpraca pozwoliła na szybko uzyskać bezpieczną przewagę.

Kończąc ostatnią pętlę ustaliliśmy, że się jednak na końcu pościagamy się o pierwsze miejsce open, choć miało to tylko symboliczne znaczenie. Przewaga była na tyle duża, że był czas się "poczarować". Skoczyłem pierwszy, ale wygrał Kamil, mi krótkie strome ścianki nie służą :P, mogłem spróbować dłuższego finiszu. Jednak, było nie było, tytuł mistrza wygrałem.

Szkoda, że ponownie były problemy z wynikami. Sędziowie się bardzo nie popisali i w większości kategorii były jakieś błędy, co jest bardzo nie zrozumiałe, gdyż na metę na rynku w Lanckoronie praktycznie każdy wjeżdżał pojedynczo, a sędziowie w końcu byli profesjonalni... Sam wyścig dla mnie był w porządku, cały czas mieliśmy przed sobą policyjnego pilota na motorze, wszystkie skrzyżowania obstawione, co przy niebezpiecznych zjazdach było bardzo ważne. Jeszcze jakby drogi były lepsze to byłoby super. Także od strony sportowej impreza jak najbardziej ok, gorzej było od strony obsługi - sędziów, organizacji startu, itp.

Podsumowując - było ciężko. Dystans około 135 km z ponad 2700 m w górę w czasie 4 godzin i 12 minut. Dobrze, że przynajmniej od samego rana nie prażyło słońce.

Wednesday, July 13, 2011

jak czuł się Andy?

Drugi raz z rzędu na "Pętli Beskidzkiej", jako pierwszy zostaje sklasyfikowany zawodnik na pewno najmocniejszy. Szkoda tylko, że swoją wyższość udowadnia nie tylko siłą własnych mięśni, ale za niemym przyzwoleniem organizatorów wykorzystuje nieregulaminową pomoc techniczną. Na górskich trasach w Istebnej, przy rok rocznie upalnej pogodzie taka pomoc ma kolosalny wpływ na wynik sportowy...

Mógłbym pewnie napisać, że czuję się oszukany, ale jest mi po prostu przykro, że w ten sposób odbiera się (podkreślam) szansę na rywalizację fair do samego końca. Wolałbym jednak strzelić na podjeździe i pogratulować wygranej komuś, kto był lepszy w zdrowej rywalizacji.

Sunday, July 10, 2011

walka o przetrwanie

W sumie z podsumowaniem miałem się wstrzymać do ogłoszenia oficjalnych wyników, ale napiszę na razie na gorąco. Pętla Beskidzka rozgrywana już po raz piąty w Istebnej stała się jednym z najważniejszych punktów sezonu maratonowego w Polsce. W tym roku szykowała się bardzo trudna trasa, a jak się później okazało, powiedziałbym, że nawet przerosła ona nasze wyobrażenia. Zaczęliśmy jak na Tour'ze, po drodze była okazja przejechać podjazd reklamowany jako najtrudniejszy więc skorzystaliśmy - rozjazd dystansów w Kamesznicy i boczną, początkowo fatalną, drogą ostro w górę. Autem wyglądało źle, ale to i tak nie był najgorszy punkt programu.

Jak co roku upał! Tak nawet dzisiaj jeszcze rozmawialiśmy, że ostatnie dwa tygodnie było raczej zimno jak na tą porę roku, a tam już wcześnie rano było skwarno... Przed startem jeszcze kontroluję działanie przerzutki, z którą były lekkie problemy przy wrzucaniu na najlżejsze, tego dnia niezbędne, przełożenie. Tutaj podziękowania dla windsport.pl za trafioną poradę!

Jedziemy! Na początek trzy podjazdy, które miały rozbić peleton. Przez las na Połom, Kubalonka przez zameczek prezydencki i Salmopol. Przede wszystkim chciałem bezpiecznie to przejechać, więc na końcu Połomu mocniejsze tempo, żeby zjeżdżać na początku i cały zameczek na czele. W Wiśle zjechała się jeszcze spora grupa i nie było ochoty do jakieś mocniejszej jazdy. Myślę sobie - "raz się żyje" - skaczę! Zaraz lekka poprawka i zebrała się odpowiednia grupka. Zgodnie współpracujemy na podwójnym aż do początku podjazdu na Salmopol. Do góry szybko, zaraz zostaje nas czterech, potem trzech... Na ostatniej serpentynie moi towarzysze mają (nieregulaminowy) bufet, a na szczycie ten zorganizowany. Dojeżdżam z lekką przewagą. Niestety, nie ma butelek z wodą, trzeba się zatrzymać. Myślę sobie "poczekają". Staję, napełniam pusty bidon i ruszam za dwójką. Strata około 100-200 metrów, zaraz ktoś rzuca, że 15 sekund. Ale niestety koledzy nie zamierzali czekać. W dół, pod wiatr i w Szczyrku tracę kontakt wzrokowy.

Zaraz za Szczyrkiem dojeżdża do mnie czwórka, która strzeliła na podjeździe i zgodnie współpracując gonimy uciekających. Trochę hopek, na których niecałą minutę przed nami widać jeszcze czołówkę. Od Węgierskiej Górki podjazd, na szczycie którego kolejny (regulaminowy) bufet. Część się zatrzymuje, zjeżdżamy wolno, bez dokręcania. Jednak zatrzymanie się na bufecie kosztuje bardzo dużo... Chłopaki dojeżdżają przed Milówką. Zaraz podjazd na Nieledwię. Zostaje nas trzech.

Właściwie od Nieledwi do Kamesznicy pracuję głównie sam. Z Kamesznicy wspomniany już stromy podjazd. Rowerem okazał się nawet nie tak bardzo ciężki. Laliki i skręcamy w prawo w drogę wśród lasów. Lekko w górę i w obie moje łydki uderzają skurcze. Jakoś paralitycznie przepycham, lekkie wypłaszczenie i puściło, ale do mety daleko... trochę zwątpiłem czy dojadę do końca. W dół, więc trochę odpocząłem. W Jaworzynce zaczynamy podjazd pod Wawrzaczów Groń, gdzie był kolejny bufet. Stajemy we dwóch, kolega, którego cały czas asekurował samochód, rzuca tylko "ja jadę chłopaki"...

Fragment szutru na wjeździe do Czech, ciekawa droga przez las, jedziemy w kierunku Jablunkova. Naszego byłego towarzysza nie widać... Współpracujemy zgodnie we dwóch z Radkiem Tecławem. "Uciekinier" pojawia się na horyzoncie, gdy dojeżdżamy ponownie do granicy. Znów zaczynają się schody. Góra, dół już non stop. "Uciekinier" strzela.

W perspektywie była więc rozgrywka o trzecie miejsce. Radek zachował jednak więcej sił i na podjeździe do Istebnej uzyskał przewagę. Skręcamy w nowiutką drogę przez centrum Istebnej - do mety już wydawało się blisko. Na koniec miały być płyty znane z Road Trophy, spodziewałem się zjazdu w dół na Zaolzie w okolicach Wojtaszy, gdzie nocowaliśmy rok temu, ale nie - niespodzianka. Jest w dół, ale już widzę, jak wyrasta przede mną stroma sztajfa. Jeszcze trzeba będzie pocierpieć.

Wyciągnąłem, w dół i znowu stromo w górę. Tym razem już ledwo, zwieszona głowa i prawie minąłem skręt znów na dół. Ile jeszcze... W końcu zaczynam poznawać okolicę - tak zbliżam się do podjazdu po płytach. Stromo, koło buksuje, czuję napięcie przebiegające po łydce - jak teraz będzie skurcz to przewracam się na bok... Ale udało się. Teraz już trochę mniej stromo w górę. Dolny chwyt i zakosami do przodu. Lekki zjazd, nawet nie zmieniam przełożenia, ostro w prawo i... nie dużo brakowało bym wpadł w stojący z otwartymi drzwiami samochód :/ Jakoś się zmieściłem, do mety 400 metrów. Na skrzyżowaniu stoją kibice, słyszę, "Brawo, Krzysztof jesteś drugi". 200 metrów, znów płyty, doping i kreska. Uff...

Słyszę, że prowadząca dwójka wjechała na metę z drugiej strony... Więc nie wiem, o co chodzi - czwarty czy drugi? Nie mam siły... Kilka kubków wody w gardło i na głowę - jadę w dół coś zjeść i się umyć. Ostatnie kilometry to była walka o przetrwanie, czegoś takiego nie pamiętam. Wszystkim którzy pokonali całą trasę należą się gratulacje.

Ciąg dalszy nastąpi.

Sunday, July 3, 2011

pierwsza wygrana w masters

Tematem przewodnim ostatnich dni jest pogoda... Jechać czy nie jechać? - pytanie, na które odpowiadają teraz prognozy pogody. Nie inaczej było wczoraj rano, zaraz jak wstałem przewidywania były jeszcze takie sobie, koło 8 jednak prognoza mówiła o zerowym prawdopodobieństwie opadów w okolicach Kielc po godzinie 14. Więc jadę! Na miejscu w Bielinach właśnie kończyło padać, tak że wyścig wystartował już po praktycznie suchym asfalcie.

Trasa w Bielinach jest trudna, kilka krótkich podjazdów, w tym jeden bardzo stromy. W tym roku dodatkową trudność stanowił wiatr, który jeszcze przeszkadzał na zajeździe, więc bardzo trudno było o jakąś decydującą akcję. Dlatego też pewnie cały czas było lekkie czarowanie. Próbowaliśmy kilka razy atakować wraz z Kubą Perzyną, ale na wietrznych zjazdach peletonik dochodził. Na najtrudniejszym podjeździe starałem się dyktować mocne tempo, żeby uniknąć tam skoków, co się udało. Na ostatnim okrążeniu goniliśmy zawodnika z Warszawy, który wykorzystując swoje warunki atakował na zjeździe. Mnie dodatkowo złapała kolka, więc łatwo nie było... Doszliśmy dopiero na ostatnim podjeździe przed metą. Było pod górę, więc dla mnie super! Równo, mocno, miałem kolejnych przeciwników, żeby tuż przed kreską połknąć ostatniego i minąć metę jako pierwszy :)

Mini okres przygotowawczy w środku sezonu dobiega końca. Pod górę jest dobrze! Coś za coś, więc w dół i jeszcze pod wiatr bywa ciężko, ale teraz przed nami góry. Jestem zadowolony, że mimo nienajlepszej pogody udało się praktycznie zrealizować wszystkie założenia na ostatnie dwa tygodnie.