Thursday, December 18, 2014

tradycyjnie

Tutaj tradycyjnie kolarski rok kończy się ściganiem o indyka. Trzecia edycja zawodów organizowanych przez nasz team ze startem z Los Barrios, około 20 kilometrami płaskiego odcinka "tramo libre" i finiszem na hopce kolo Jimeny tym razem odbyła się przy nie najlepszej pogodzie. Tak około 3/4 trasy z nieba siąpił deszcz, a ścigany odcinek po drodze wśród sadów pomarańczowych dostarczył okazji do kąpieli błotnych. Zabawa i tak była fajna, a skończyłem siódmy.

O tradycyjnego indyka będzie można powalczyć jeszcze w ten weekend, ale nas ominie ta przyjemność, gdyż chcemy jeszcze raz spróbować naszej, polskiej tradycji. Na Boże Narodzenie będziemy w Krakowie i Nysie, znów podróżując po dość skomplikowanej trasie. Z Malagi do Warszawy, potem do Krakowa, Nysy i powrót do Malagi z Pragi. Cóż... sezon zimowy nie sprzyja lotom bezpośrednim.

Felices fiestas a todos

Saturday, November 29, 2014

multicore

Offtopic. Jaka jest różnica w codziennym działaniu między kobietą a mężczyzną? Doszliśmy do wniosku, że kobieta działa jak procesor wielokorowy, z prawdziwie równoległym postrzeganiem rzeczy... żeby jeszcze potrafiła to kontrolować. Mężczyzna potrafi działać tylko z wirtualną równoległością, tylko wielowątkowo, tylko, a może i aż.

A wracając na ziemie. Tydzień temu, można powiedzieć, rozpoczęły się przygotowania do nowego sezonu. Byliśmy w Sierra Nevada, w Bubion, i dwa razy zaliczyliśmy okolice 3000 metrów n.p.m.. Teraz, jak na Hiszpanie, bardzo deszczowo, bo już trzeci dzień z rzędu kropi z nieba. Poprzednie dwa nawet lało, ale pogoda, w sumie jak w polskim, deszczowym lipcu. I tak trzeba będzie się zmobilizować na jakąś siłownie, bo jeszcze tydzień przed świętami mamy małe zawody na starych śmieciach w okolicach Gibraltaru.

W pracy do przodu. Gdy kilka miesięcy temu bawiłem się angularem, nie myślałem, że przyda się to w pracy. A jednak... Co prawda tylko na potrzeby demo (nie ma to jak wyprzedzać wymagania i QA), ale zawsze.

Tuesday, October 28, 2014

przełomowo

Do końca zbliża się czas naszego pobytu w samym centrum Malagi. Nowe miejsce już jest zaklepane, na razie z nastawieniem na przezimowanie. Będziemy mieć bardzo blisko do pracy, więc powinniśmy wygospodarować też czas na inne rzeczy. I... no właśnie! Będziemy! Dorotka dołączyła także do Riplife.

Ostatni czas to też kilka innych przełomów. Dla mnie 30-tka, dla nas 2-ga rocznica ślubu i za chwile 3-cia "oficjalnej" znajomości.

Zamknęliśmy też sezon. Okres malageński obfitował w sukcesy. Jak liczyliśmy wczoraj przez te 2 miesiące przybyło w sumie 13 pucharków... Ostatnie dwa występy w Grazalemie i Jimenie połączyliśmy z wizytami w okolicznych "pueblos blancas". Linki do galerii już gdzieś fruwały, ale ta z Zahary i Grazalemy jest tutaj, a ostatnia z Jimeny tutaj. Znów widzieliśmy Skałę, ale nie było nostalgicznego żalu, raczej cieszymy się, i wszystko wygląda na to, ze zrobiliśmy krok naprzód.

Tuesday, October 14, 2014

axarquia

Tydzień temu udało się wygrać krótki sprint pod górę do miejscowości Casarabonela podczas zawodów cicloturista organizowanej przez malageński klub Puerta Blanca. W ten weekend pierwszy dla mnie długi-hiszpański weekend, czyli puente. Trochę padało, chyba idzie zima... ale i tak codziennie udało nam się zaliczyć ładne traski. Wczoraj objechaliśmy pętle po Axarquia, którą częściowo znaliśmy z ubiegłorocznych zawodów. Z nowości zaliczyliśmy podjazd pod pięknie położone Comares. Teraz mamy gości. W sobote ściganie na Puerto de Las Palomas prawie zakończy ten sezon.

Monday, September 29, 2014

na fali

Tres ganas para polacos en España este fin de semana :P

Mamy mistrza świata - wielkie brawa dla Michała Kwiatkowskiego, a nam tex udało się wygrać. Mi po raz pierwszy w tym roku wyszło wszystko zgodnie z planem. Zawody w Maracenie pozwoliły poczuć dlaczego warto być w Hiszpanii. Padało! To nietypowe, ale jednak. Można powiedzieć ze chwilami nawet lalo, wiec można było się poczuć jak w domu. Na szczęście to tutaj zdarza się rzadko. Tramo libre na dwóch nie za długich podjazdach zwiastowało dla mnie, ze najważniejszy będzie... zjazd miedzy nimi. I tak było! Tym razem nie odpuściłem, choć na śliskiej drodze klika razy zakręty pokonywałem bokiem. Ostatni kilometr dość mocno pod gore wystarczył, ze mocnym, równym tempem na kreskę wjechać jako pierwszy. Dorotka wśród pan nie miała równych po raz kolejny.

Poza tym, kontynuujemy proces zadomawiania się w Maladze. Odwiedziliśmy stadion La Roselada. A okazja była dobra - raz urodzinowa niespodzianka dla Dorotki, dwa mecz z Barcelona. Sam mecz w porządku, choć bez bramek, na trybunach raczej piknikowa atmosfera. Nie ma takiego prawdziwego młyna znanego mi z wiślackiej dziesiątki.

Wczoraj jeszcze wykorzystaliśmy darmowe zwiedzanie w muzeum Picassa. Venga! Vamos!

Friday, September 19, 2014

somos los malagueños

Mija już drugi tydzień jak zawitaliśmy do Malagi. Wszystko dzieje się bardzo szybko i już tylko patrzeć a trzeba będzie się przenosić do własnego domu. Tego na razie powolutku szukamy.

Ja zacząłem prace w Riplife i muszę przyzwyczaić się do trochę innego stylu pracy. Bardzo dużo code-review, kosztem mniejszej ilości czystego kodowania. Ale tez nowe technologie. Bawiąc się Java 8 przypominam sobie Scale. W porównaniu z Gibraltarem kultura pracy niebo wyższa.

Rowerowo tez same dobre wiadomości. Chociaż na razie mieszkamy w centrum, po kilku minutach można łatwo znaleźć się już w górach i ciupać 14-15 kilometrowy podjazd na Fuente de la Reina. Po niespełna godzinie od wyjścia z domu jesteśmy na 900m n.p.m. :)

Oba weekendy, które spędziliśmy w Maladze,a raczej w okolicach, były wyścigowe. Najpierw Huetor Tajar, a potem Cabra i oba występy zakończone "con exito", bo w sumie przywieźliśmy 4 nowe pucharki. Dorotka dwa razy zwyciężyła wśród pan, a ja w Huetor Tajar bylem 4 open, a w Cabrze drugi w masters 30. W walce z elita skończyłem 13-sty.

Teraz może trochę spokojniejszy weekend. Ale nie odpuszczamy jeszcze...

Monday, September 1, 2014

Málaga

Zostały trzy dni. Nasz następny życiowy przystanek to Málaga. Zobaczymy, tym razem może uda się zapuścić korzenie nieco głębiej...

Na pożegnanie z okolicami Gibraltaru odwiedziliśmy Tarifę i Alto Penas Blancas. Tym razem z wiatrem w plecy. I tak ma być! Na wiatr w plecy liczymy przez kolejne tygodnie. Teraz pakowanie i przeprowadzka. Na razie do centrum Málagi, do firmowego apartamentu, potem do czegoś innego, może swojego.

A ostatnie dni w pracy wykorzystuje na zabawy technologiczne.

Monday, August 25, 2014

hazas llanas

Tym razem skryliśmy się pod dachem Europy. Po raz kolejny zawitaliśmy w Sierra Nevada, tym razem na krótki weekend przy okazji zawodów "Subida de Hazas Llanas", czyli podjazdu, który rok temu zadebiutował na hiszpańskiej vuelcie. Trochę ponad 7 kilometrów wspinaczki niezwykle stromą drogą, gdzie w 2013 wygrał Chirs Horner. Z tego, co znalazłem podjazd zajął mu 23:29... Ja na rzęsach wjechałem z czasem 30:32, co dało 4 miejsce. Dorotka wygrała wśród pań.

W sobotnie popołudnie pojechaliśmy zobaczyć też na podjazd La Zubia - Cumbres Verdes. Ten jest dużo łatwiejszy, ale nadal trudny. Droga wygląda tak, jakby ktoś wylał asfalt na stoku narciarskim. Prosto w górę, praktycznie bez zakrętów. Trochę nie równo, ale i tak w dół GPS pokazał ponad 76 km/h...

Sobotni wieczór spędziliśmy spacerując po Granadzie. Spodziewaliśmy się upału, ale było całkiem przyjemnie i dodatkowo bardzo spokojnie. Ponoć w sierpniu wiele ludzi wyjeżdża z miasta na wakacje. A Granada nocą jest godna polecenia.

W niedzielny poranek nie mogliśmy sobie odmówić wycieczki w kierunku Velety, aż do końca drogi przy Hoya de la Mora. To już będzie chyba stały punkt każdego programu z pobytem w Granadzie. Na zakończenie wyszedł spontaniczny postój w Lanjaron, czyli stolicy Las Alpujarras. Pyszny obiad, spacer, relaks...

Z rzeczy mniej przyjemnych to ostatnio wybucha sporo pożarów w różnych miejscach Andaluzji. Teraz, w czasie naszego pobytu w Granadzie, taki pożar był właśnie w sierra Nevada, w okolicach Monachil. Akcja gaśnicza z ziemi i powietrza wyglądała profesjonalnie, ale i tak wypaliła się spora połać lasu.

Zapomnieliśmy aparatu, więc tym razem tylko kilka fotek:

Tuesday, August 12, 2014

gonitwa z bykami

To miał być spokojny weekend, w cichej miejscowości Villaluenga del Rosario,w górach Sierra de Grazalema poświęcony głównie potrenowaniu w pięknych okolicach. Wyszedł weekend pełen wrażeń, nowych doświadczeń i, a jakże, porządnej jazdy.

Gdy zawitaliśmy do miasteczka w piątkowy wieczór i zobaczyliśmy plakaty z imionami byków, które miały wystąpić w tej edycji "Toro de Cuerda" myśleliśmy, że ma odbyć się jakiś targ zwierząt. Krótka przejażdżka, spacer i położyliśmy się spać. Ale zaraz po tym nasz odpoczynek został zakłócony przez kakofonię dźwięków dochodzącej z imprezy odbywającej się w miasteczku. "To pewnie tylko piątkowa impreza" - myśleliśmy. Skończyli koło 4 rano, a my zgodnie z planem o 8 już byliśmy na przedśniadaniowym treningu na podjeździe między Ubrique a Benaocaz.

Przy śniadaniu okazało się, że nocna impreza to nie jest cotygodniowy zwyczaj, ale początek obchodów małej fiesty z okazji dnia Świętego Rocha. Fiesty, która oprócz nocnych balang ma w planie gonitwę z bykami po mieście, koncert i niedzielną procesję. Bo "Toro de Cuerda" to nie targ, ale właśnie zabawa w ganianego z bykiem.

Pierwszego byka wypuścili na ulice miasteczka w sobotnie południe. Trzeba przyznać, że jest to bardzo dziwne uczucie, gdy wejdzie się w taki tłum wyglądający byka, a potem razem z nim ucieka w bezpieczne, zakratowane miejsca. Adrenalina! Niektórzy chyba są od niej uzależnieni. Na wieczór zaplanowano gonitwy z dwoma kolejnymi bykami, ale w między czasie przyszła dla nas pora na Puerto de las Palomas w upalne popołudnie. Dawno nie wypiłem tyle wody, w tak krótkim czasie, a i tak bez bomby na koniec się nie obyło. Na szczęście w pokoju czekał słoik meloja.

Kelner w naszym hotelu, który był jednym z prowadzących byczy wyścig mówił, że po całodziennych zmaganiach tylko jedna osoba dostała mocniej rogiem... Po bykach przyszła pora na kolejną imprezę, która trwała gdzieś do piątej rano. W niedzielny poranek twardo wstaliśmy i przed śniadaniem zaliczyliśmy pętlę przez przełęcz El Boyar. Potem była msza i procesja ze Świętym Rochem. Ludzie pytali z jakiej choinki się urwaliśmy, że byliśmy na bykach, procesji i teraz na rower wychodzimy... Bo po obiedzie zrobiliśmy jeszcze małą przejażdżkę do Ubrique i trzeba było wracać. Żegnał nas super księżyc, a czuliśmy się jakbyśmy spędzili w Villaluenga z tydzień, a nie króciutki, spontaniczny weekend.

Friday, August 8, 2014

muzułmanie, turyści i rowerzyści

Tolerancja. To słowo, które chyba było najczęściej powtarzane przez naszego przewodnika, jako charakteryzujące jego kraj. W ubiegły tydzień wybraliśmy się na spontaniczną wycieczkę do Maroko.

Kraj to bardzo dziwny i trochę rozczarowujący. Zwiedzaliśmy głównie miasta i to ich dotyczy to rozczarowanie. Smród, brud i ubóstwo. Znajdą się oczywiście enklawy dla bogatych turystów, w których luksus wylewa się oknami, ale nie powiedziałbym, że to prawdziwe Maroko. W wielu miejscach można było się cofnąć kilkadziesiąt lat wstecz. Były też takie, w których podróż w czasie można było liczyć setkami lat. A więc po kolei.

Tanger

Do Maroka zawitaliśmy drogą wodną. Nie dużo brakowało a spóźnilibyśmy się na autobus, który miał nas zabrać z Algeciras do Tarify, skąd odpływał prom. Szczęśliwe hiszpański przewodnik wypatrywał spóźnialskich z okien odjeżdżającego busa i dzięki temu zgarnęli nas z drogi. Po zacumowaniu, chaotycznej przeprawie przez służby celne i terminal wyruszyliśmy w objazd miast królewskich Maroko.

Po samym Tangerze zrobiliśmy tylko rundkę autokarem. To miasto upodobane przez zagranicznych turystów, z dzielnicą willową, gdzie swoje rezydencje mają nawet szejkowie z Arabii. Za to na obrzeżach miasta, podobnie jak większości innych miast przez które przejeżdżaliśmy, osiedla socjalne budowane przez państwo.

Fez

Droga do pierwszej bazy noclegowej była długa. Jak się miało później okazać nie było to jeszcze najdłuższa droga przez dosłowna mękę, ale dla nas, przyzwyczajonych już do dobrych autostrad, podróż ciągnęła się długo. Do Fez zawitaliśmy dopiero pod wieczór, ale nie podarowaliśmy sobie sposobności, żeby zobaczyć choć kawałek nocnego życia miasta. Z całym wyjazdem trafiliśmy tak, że właśnie kończył się Ramadan, więc przed jego końcem życie tętniło się tylko gdy Allach śpi. Stara część Fez - medina wydawała się być miejscem, które jakiś czas temu zatrzymało się w czasie. Po wąskich ulicach poruszają się tylko ludzie i zwierzęta. Wszelkie wózki mogą być napędzane tylko siłą mięśni. Fabrykę, w której farbują skóry, powinni zobaczyć narzekający na ciężką pracę. Przed wejściem rozdają gałązki mięty, gdyż do jednego z procesów farbowania używany jest kał... Jest też kolorowo od materiałów wszelkiego rodzaju, ozdób i świecidełek. Poranna wycieczka po mieście z lokalnym przewodnikiem pozwoliła zapamiętać Fez pozytywnie. W końcu, jak widzieliśmy na początku z Alcali górującej nad miastem, ciężka praca czy życie w 'casas seniorales' - i tak dla wszystkich jest jeden cmentarz.

Marakesz

Jeśli droga do Fez wydawała się być długa to drogą z Fez do Marakeszu była już nieznośna.Wąskie drogi, kamieniste pobocza, wszelkiego rodzaju pojazdy ciągnące tylko w sobie znanym kierunku... 400-stu kilometrowa podróż zajęła nam 10 godzin. Bez postojów poruszaliśmy się średnio 50 km/h... Może to po części wpłynęło też na odbiór Marakeszu. Podobnie jak w Fez zaczęliśmy od nocnego spaceru. Na głównym placu Jemaa el-Fna tłumy ludzi. Niestety do próbowania przysmaków oferowanych ze straganów zniechęca fetor panujący na placu i w bocznych uliczkach. W drodze powrotnej do hotelu przechodzimy bardziej na przełaj. Mijamy kilku strażników i spacerujemy przez ładny ogród, chyba prywatny, ale może wyglądamy wystarczająco po zachodniemu. Z pilotowanego zwiedzania miasta na następny dzień nie zapamiętałem niczego szczególnego. Były pałace przypominające Alhambrę, ale zbudowane nie tak dawno, zakazy wstępu do meczetu, tatuowanie Dorotki i targowanie się o jakieś abstrakcyjne kwoty. Z tego dnia i tak najlepiej w pamięci zapadnie nam wycieczka do ogrodów Majorella - wycieczka na francuska ziemie w środku marokańskiego  miasta, bo sam Marakesz bardziej mi przypominał zaniedbane europejskie miasto niż jakiś egzotyczny zakątek.

Cascadas Ouzoud

W dzień wolny zamiast proponowanej wycieczki do wioski Berberów udaliśmy się zobaczyć wodospady w Ouzoud. W pustynnej dość krainie nagle wychodzi się nad skraj przepaści, skraj wąwozu do którego wpada kilka wodospadów. Miejsce odwiedzane jest przez wielu lokalnych turystów, ale jest naprawdę ładnie. Europejskie cudy natury tego typu na pewno otoczone byłyby barierkami bezpieczeństwa, a tam na nie ostrożnych czeka jednorazowa podróż w dół wąwozu. Na miejscu po raz pierwszy zasmakowaliśmy też marokańskiego specjału - tadżin. Znów zaliczyliśmy podróż po lokalnych drogach, na których rządzi klakson i siła rozpędu. Nieliczni rowerzyści uciekają w popłochu przez "wolno gnającymi" krążownikami.

Casablanca i Rabat

Nasza droga powrotna, tym razem autostradą na szczęście, wiodła przez Casablancę  i Rabat. Casablanca rozczarowała. Wielki meczet zbudowany na wybrzeżu morza to dla mnie trochę przerost formy nad treścią. Przyjechaliśmy w święty dzień - piątek - więc do świątyni ciągnęły tłumy ludzi, a z wieży co jakiś czas dochodziło islamskie modlitewne nawoływanie. Przerwę na lunch w centrum miasta wykorzystaliśmy na spacer. W ciągu półtora godziny obeszliśmy praktycznie wszystkie ciekawsze miejsca zaznaczone na turystycznej mapie... Miasto to zwykła europejska metropolia.

Rabat okazał się być bardziej ciekawy. Alcazaba z niebieskimi uliczkami, mauzoleum, medina, dużo zieleni. Do mediny poszliśmy jeszcze na ostatni wieczorny spacer i zrobiliśmy zapas marokańskich słodkości. Okna naszego hotelu wychodziły na wieżę meczetu, bladym świtem mieliśmy niezapowiedzianą pobudkę...

W sobotni poranek trzeba było wcześnie wstać. Po zakończeniu ramadanu ponownie zmieniali czas. Wyszło z tego niezłe zamieszanie, bo godziny, wg których wypływał prom były po staremu, ale życie toczyło się już po nowemu. Szczęśliwie przybiliśmy do brzegów Hiszpanii, a w podróży promem towarzyszył na Koreańczyk mieszkający w Waszyngtonie działający na rzecz bezdomnych.

Tolerancja? Nie mogliśmy wejść do żadnego meczetu, spod kilku nas przegoniono. Co kilkadziesiąt kilometrów trafialiśmy na blokady policyjne kontrolujące praktycznie tylko tubylców. Na rower na pewno się tam nie wybieramy, byłaby to podróż w jedną stronę.

Tuesday, July 22, 2014

stolica

Najpierw zaległości. Ostatni wyścig pierwszej części sezonu podobnie jak pierwszy pokazał, że dużo trzeba się jeszcze uczyć. Płaskie wyścigi na wiatrach nie są dla mnie. Ten ze startem z welodromu w Dos Hermanas też nie był. Dzień uratowała wizyta w Puerto de Santa Maria.

W ubiegły tydzień odbywała się też fiesta w La Linea. Rano my jeździliśmy do pracy, a ludzie jeszcze kończyli się bawić. Imprezy odbywały się w świetle super księżyca. Z nietypowych wydarzeń była procesja z figurą Matki Boskiej patronki rybaków. Najpierw na lądzie, potem na wodzie. Kilka zdjęć można zobaczyć w galerii.

Na ubiegły weekend zaplanowaliśmy wyjazd do Madrytu. Zaliczyliśmy tam istny maraton po zabytkach starszych i nowszych, bardziej kulturalnych i też takich czysto rozrywkowych. Zwiedziliśmy, o ile dobrze liczę, 9 muzeów, 3 parki, 2 stadiony, 2 kościoły i kolejkę. Trzeba przyznać, że jest co zobaczyć. Jak na stołeczną metropolię jest też bardzo zielono. Ilość parków naprawdę robi wrażenie. Chyba najbardziej zapamiętamy wizytę na Santiago Bernabeu, muzeum Cerralbo, zbrojownie pałacu królewskiego i parę muzealnych obrazów, które wszyscy znamy z podręczników. Na pewno też podróż pociągiem, dla nas przyzwyczajonych do polskich standardów, była bardzo przyjemna. Jadąc do Madrytu mieliśmy cały wagon dla siebie. A wychodząc z pociągu na dworcu Atocha można było się poczuć tak jakby przenieść się w czasie do 3014 roku.

Dłuższa relacja może powstanie. Na razie jest tylko mała galeria.

Wednesday, July 2, 2014

na dachu europy

Zastanawiam się, jaki tytuł powinienem dać naszej kolejnej eskapadzie w Sierra Nevada. Po raz kolejny brakuje słów, żeby opisać wszystko... Tym razem najbardziej zapadły mi chyba w pamięci mega-długaśne zachody słońca. Okna naszego apartamentu były wycelowane na północ i jeszcze długo po faktycznym zachodzie słońca można było obserwować kurczący się dzień, gdzieś tam - daleko.

Celem naszego wyjazdu były zawody Sierra Nevada Limite. W tym roku pojawiła się dodatkowa opcja katorżniczej 180 kilometrowej trasy do pokonania w sobotę. Trzeba było spróbować :) Zaczęło się od pecha, bo zaraz po ostrym starcie spada mi łańcuch i muszę się zatrzymać, żeby go założyć ręcznie. Także na początek gonitwa do góry. Za szybko... Czołówka, która i tak była poza zasięgiem, odjechała, a po dojściu do grupki dla mnie odpadłem z niej na najbardziej stromym fragmencie. Potem trochę samotności, druga grupka i po jakimś czasie jest i większy peleton, a przed nami z 10 minut z przodu jeden zawodowiec. 180 km i pod 5 km w pionie przy granadyjskim słońcu to nie przelewki. Ostatni podjazd, jakieś 30 km do mety, zaczynam na skurczach i tak już do końca - walka o przetrwanie. I tak wyszło nieźle, bo docieram 8-my open i 3-ci wśród szaleńców atakujących oba dni zawodów.  Dorotka pokazała siłę i zwyciężyła open wśród pań i była 54-ta w ogóle na krótszym dystansie, tylko 90 km i dobrze ponad 3 km w pionie... 

Drugi dzień to dla wszystkich wjazd na Veletę. Start ostry z Pinos Genil i już praktycznie cały czas, 30 km tylko do góry. Z powodu wiatru meta była trochę niżej niż rok temu na ok. 2650m n.p.m., więc część trasy w stylu off-road liczyła niecałe 3 km. Całe szczęście. Mi jechało się nadspodziewanie dobrze, mimo odczuwalnego "betonu" w udach wjechałem 6-ty open i 2-gi wśród "tytanów". Cały czas równo i bez zrywów. Nie udało się co prawda odrobić całej straty do drugiego miejsca w dwudniówce, ale było dobrze. Dorotka trochę zawiedziona, bo nie wygrała ponownie open wśród pań :) Była 3-cia. Ale w dwuetapówce przewagę nad drugą dziewczyną miała większą niż zawodowiec, który wygrał na moim dystansie "titanium". W ramach atrakcji można było zjechać z rowerem na dół kolejką zamiast jechać po kamieniach..

W Pradollano zostaliśmy jeszcze 2 dni. Trochę pojeździliśmy, trochę pospacerowaliśmy. Zaliczyliśmy podjazd na Haza Llanas, gdzie Horner wygrywał niedawno Vueltę. Stromo :) W drodze powrotnej zrobiliśmy postój w miejscowości Salobreña. Już klika razy podziwialiśmy z autostrady zamek usytuowany nad urwiskiem, więc tym razem w końcu postanowiliśmy zwiedzić miasteczko.

Thursday, June 26, 2014

no i mamy lato

W sumie różnicy w przyrodzie w porównaniu do tej sprzed tygodnia nie widać, ale jednak jest. Lato! My powitaliśmy je podczas weekend w Nerja. Jaskinie, wyścig Cota 1200, plaża, zwiedzanie miasta, Corpus Cristi. Trochę tego było, także zabrakło siły na poniedziałkowe 'Noche de San Juan'. Może w przyszłym roku.

Wyścig pod górę, ale jakoś nie mogę się wkręcić na odpowiednie obroty, a na skoki mnie nie stać. Zobaczymy. Teraz Sierra Nevada.

Galeria weekendowa.

Friday, June 13, 2014

sin medallas, sin patas

Anulowali mój najlepszy wyścig z ubiegłego roku. La Patacabra, która miała odbyć się jutro nie otrzymała potrzebnych zgód z najróżniejszych urzędów. Okazji do zdobycia "czarnej nogi", podobnej jak w tamtym roku, też na razie nie będzie... Ale nic to. Jutro trzeba będzie samemu się pomęczyć, żeby poczuć ból przed epicką trasą w Sierra Nevada zaplanowaną na ten rok.

W zeszły weekend braliśmy udział w mistrzostwach Andaluzji, które odbyły się w miejscowości Olvera. Czasówka - niecałe 13 km i ponad 300 m przewyższenia. W końcu wystartowałem w pełnym rynsztunku czasowym, choć długo się nad tym zastanawiałem. W końcu! Po raz pierwszy :)

Jak na dyspozycje dnia i umiejętności zjazdowe na rowerze czasowym wynik dobry. 3 miejsce w Masters 30 z kilkunastu sekundową startą d o zwycięzcy. Do najlepszego z elity niecałe 2 minuty. Było OK. Dorotka druga wśród pań. Na dekoracji trochę zgrzyt, bo Dorotce dali, a potem zabrali medal, bo niby nie ma licencji andaluzyjskiej, choć de facto taką właśnie mamy...

Sobota to start wspólny. Dla mnie 6 ciężkich pętli wokół Olvery, niecałe 70 km i około 1700 m przewyższenia z średnią lekko ponad 40 km/h. Udało się przejechać w grupie, choć do końca dojechała około połowa stawki. Dorotka ponownie druga wśród pań. Wkrótce będzie więcej zdjęć, już prawie udało nam się ożywić nasz komputer.

Dzisiaj jeszcze mały zawodowy sukces. Udało się zdać egzamin Enterpise Integration with Spring.

Thursday, June 5, 2014

z tarczą

Nie do końca wiedziałem, czego się spodziewać po wyścigu Vuelta a la Subbetica, ale teraz będąc już bogatszy o wydarzenia weekendowe mogę śmiało powiedzieć, że był to występ w wyższej lidze, jeśli nie ekstraklasie kolarstwa masters.

Wyścig składał się z 3 etapów. Pierwszy odbył się w piątkowe popołudnie na około 80 km pętli wokół Priego. Profil wskazywał, że trasa jest raczej płaska i, że można się spodziewać wysokiego tempa. Trasa wcale płaska nie była, ale tempo za to według oczekiwań. Nie całe 2 godziny jazdy i zaciskanie zębów, żeby nie strzelić z grupy. Peleton był napędzany przez grupę przyszłego zwycięzcy Orquin. Madrytczycy pokazali siłę, długimi odcinkami jechaliśmy po hopkach w dół ok. 70, w górę ok. 45... Jakoś udało się dojechać w pierwszej większej grupie, jednak do ucieczki zanotowaliśmy już 3 i pół minuty straty.

Drugi etap miał być dla mnie łatwiejszy, albo może, bardziej pode mnie stworzony. Finisz na 7.5 km podjeździe na Virgen de la Sierra koło miejscowości Cabra. Wcześniej 100 km i dwie krótsze premie górskie. Tempo znów zawrotne, także na ostatnim podjeździe nogi miałem "betonowe" i nie było o czym myśleć. Sukcesem było to, że udało się przejechać cały etap w czołowej grupie.

Z kolei ostatni etap - 6km pętle po Preigo de Cordoba - zapowiadały się dla mnie najtrudniejszym etapem. W kryteriach nie czuje się dobrze. Udało się jednak utrzymać koło głównej grupy i znów z średnią koło 40 km/h dojechać do końca. W generalce dało to 21 miejsce i nie całe 10 minut straty do zwycięzcy. Jest się czego uczyć.

Dorotka również, bardzo ambitnie, chciała startować. Niestety kłopoty żołądkowe uniemożliwiły to. Swoją drogą nie były to zawody dla kobiet, wielu mężczyzn nie dało rady ukończyć wszystkich etapów. W niedzielne popołudnie zwiedziliśmy jeszcze urocze Priego, a cały weekend spędziliśmy w kolejnej willi z sieci Villa de Andalucia.

Teraz mistrzostwa Andaluzji. Będzie ciężko, bo w gardle coś chrupie.

Tuesday, May 27, 2014

vuelta a la ribera

Wszystko, tylko nie sąsiedzi! Wszystko, tylko nie dziurawe drogi! Tak zacznę trochę od narzekania, ale koniec końców wcale nie było tak źle. W sobotę wystartowaliśmy w drugiej edycji zawodów współorganizowanych przez Antonio Piedra Riberę w Sevilli.

Noc poprzedzającą wczesny start chcieliśmy spędzić już blisko startu, żeby nie trzeba było się zrywać skoro świt, ale jednak już chyba odzwyczailiśmy się od zgiełku dużego miasta. Ciężko się było wyspać. Wstać i tak musieliśmy, bo nie udało nam się odebrać numerków dzień wcześniej. Także na start zorganizowany na stadionie olimpijskim Cartuja zawitaliśmy koło 7 rano.  O 8.30 na trasę wyruszył około 350 osobowy peleton. A trasa dość długa, bo liczyła około 150 km z kilkoma nie za dużymi wzniesieniami w Sierra Norte de Sevilla. Większość trasy prowadziła super drogami, ale niestety były dwa fragmenty poprowadzone bardzo bocznymi ścieżkami... Właściwie one zdecydowały o moim losie :P Na pierwszym dziurawym odcinku, który w dodatku prowadził w dół, z pozycji w czubie peletonu spadłem gdzieś tam daleko i na podjeździe, który nastąpił zaraz po trzeba było mocno gonić. Co prawda udało się, ale nie widziałem, że z przodu została 4 zawodników (notabene samych zawodowców), a co gorsza straciłem bidon... Potem jeszcze znalazłem się w trzy osobowym kilku-dziesięciokilometrowym kontrataku, także na ostatnim przed metą pomiarze czasu byłem piąty, ale potem już był całkowity zjazd energii i skończyłem na 70 miejscu, razem z druga większą grupą. Trening jednak był dobry. 150 km z średnią 35 km/h :)

Dorotka pomimo niewyspania i złego samopoczucia zaliczyła swoje najdłuższe zawody i zajęła 3 miejsce wśród pań, ustępując m.in. mistrzyni Andaluzji. A jeśli jesteśmy przy mistrzostwach to wracają do domu odwiedziliśmy miejscowość Olvera, gdzie za 2 tygodnie będą tegoroczne mistrzostwa. Mają tutaj fantazję. Czasówka z profilem w kształcie "W", 16 km i prawie 400m przewyższenia :)

Wieczorny spacer w Olverze był miłym zakończeniem dnia. Samo miasteczko położone bardzo urokliwie. W miejskim ogrodzie-gaju spotkaliśmy starszego pana, który wypytał nas skąd jesteśmy, co robimy, kiedy będą dzieci i takie tam :) Nawet z naszym hiszpańskim jakoś dawaliśmy radę. Na do widzenia spotkaliśmy chłopców ćwiczących do Semana Santa, paradujących po mieście z małym paso i zbierającym drobniaki.

Wednesday, May 21, 2014

pirineo costa del sol

Za nami pierwszy prawdziwie wyścigowy weekend w tym roku, który spędziliśmy w okolicach Malagi. Po piątkowej, późnej, firmowej kolacji w sobotę rano wyjechaliśmy do Torremolinos, gdzie w hotelu Zen mieliśmy bazę na ten weekend. Na pierwszy ogień poszło popołudniowe kryterium w Churrianie - 'circuito urbano' z odcinkiem wzdłuż lotniska w Maladze, zakrętami i krótką ścianką w mieście. Dla mnie bez historii. Nie lubię i nie umiem się znaleźć w takich zawodach, a mając w głowie niedzielny wyścig po górach zrezygnowałem gdzieś w połowie. Dorotka ambitnie przejechała całość i zgarnęła okazały pucharek.

Refleksja z sobotniego wieczoru jest taka, że świat jest mały. Trafiliśmy do pizzerii, na notabene pyszną pizze, w której butelki po polskiej wódce Belweder stanowiły jeden z głównych punktów wystroju. A sama knajpa była prowadzona przez Argentyńczyków. 


Jak już wspomniałem w niedziele czekały nas góry. Ponownie zawitaliśmy do Alfarnate, które w zeszłym roku było miejscem naszego debiutu w zawodach na hiszpańskiej ziemi. Tym razem było ciut cieplej (rok temu 4-5 stopni), a po porannej mgle wyszło piękne słońce. Okolica jest nazywana Pirenejami Costa Del sol i coś w tym jest, gdyż naprawdę jest tam pięknie. Zawody ciężkie, ale w końcu byłem po nich z siebie zadowolony. 7 miejsce open i 4 w Masters 30. Podium było w zasięgu i generalnie jest lepiej, choć teraz przychodzi walczyć w najtrudniejszej kategorii. Doduś druga wśród pań, z niewielką stratą do zwyciężczyni i ogromną poprawą w stosunku do poprzedniego roku, gdy były to pierwsze zawody po problemach zdrowotnych.

Monday, May 12, 2014

road to world cup

To była wersja gry FIFA, w którą kiedyś się trochę naciupałem ;) Teraz ma to jednak inne znaczenie. Dla bukmacherów mistrzostwa są okazja na dodatkowy zastrzyk gotówki, więc teraz jesteśmy na ostatniej prostej z projektami dedykowanymi pod to wydarzenie. Swoją drogą mało mają profesjonalne podejście do projektów z niby najwyższym priorytetem, ale... Ale za oknem pogoda już iście letnia. Wczoraj na parkingach koło plaży ciężko było znaleźć miejsce, wzdłuż brzegu mnóstwo parasoli i smażących się ludzików.

Pożegnaliśmy drugich rodziców, którzy po wycieczce do Portugalii zawitali do nas jeszcze na chwilę w zeszły weekend. Razem pojechaliśmy do miejscowości Nerja, żeby w niedzielę móc wystartować w wyścigu na Haza del Lino. Z poziomu morza prawie na 1300m n.p.m. tylko w górę. Wygrał były zawodowiec, towarzysz jakiegoś Valverde czy tam Contadora... Mi jeszcze brakuje oddechu, ale jest lepiej. Dorotka zwycięża wśród pań i w nagrodę oprócz pucharku dostaje cały, wielki kawał owczego sera. Wieczór na do widzenia w Maladze.

Poza tym, mamy dużo biegania. Hiszpański, rozglądamy się za nowym miejscem do spania, testuję wszystkie rowerki, które teraz mam w domu. W końcu odpaliłem czasówkę!

Wednesday, April 23, 2014

Pascua

Ostatnie dwa tygodnie były bardzo zwariowane, ale koniec końców również bardzo pozytywne. W niedzielę palmową miałem swój debiut w Masters 30. Wydawałoby się, że na idealnych zawodach, bo na czasówce pod górę. Jednak na początek była lekcja pokory. Podjazd nie był z kategorii moich ulubionych, bo składał się ze stromych ścianek, króciutkich zjazdów i hopek. Skończyłem gdzieś w środku stawki. Na domiar złego dzień przed zawodami odziedziczyłem katar od mojego Dodeczka, który bronił naszego honoru :) Trzecie miejsce z uśmiechem na ustach i tylko 9 sekund do drugiej pozycji.

Kolejny tydzień to doleczanie się i przygotowania do świątecznego zjazdu rodzinnego. Na Wielkanoc zawitali do nas rodzice z obu stron i moja siostra. Procesja Semana Santa, pieczenie drożdżówek do drugiej w nocy, święconka, wigilia paschalna w Santa Margarita, pescados y mariscos, Gibraltar, deszcz, tęcze, spacery, polskie opowieści w szkole językowej, dużo wina i uśmiechu... Działo się dużo, a na pewno coś pominąłem w tej szybkiej wyliczance. Było miło. Jedni rodzice już są w domu, drudzy pojechali dalej na objazd Portugalii.

P.S. Widok z naszego okna ukradłem siostrze.

Monday, March 31, 2014

sierra nevada

Jak ten czas szybko leci... Tydzień temu był pierwszy dzień w pracy po urlopie, a teraz już wydaje się jakby minęło kilka tygodni. W poniedziałki zwykle mamy czas na retrospekcję, a więc, cofając się trochę wstecz, parę słów o naszym wyjeździe.

W rocznicę naszego przyjazdu do Hiszpanii zawitaliśmy do Sierra Nevada mając w planie okrążenie tego najwyższego w Hiszpanii pasma górskiego. Pierwsze 4 dni spędziliśmy w okolicy Trevelez, najpierw w Alcazaba de Busquistar, a potem w Balcon de Cielo. Poranki były jeszcze zimne, ale ze wschodem słońca temperatura szybko rosła, także z dnia na dzień wyruszało się z mniejszą ilością warstw na grzbiecie. Góry - piękne. Dorotka po raz kolejny próbowała zawojować Mulhacena. Tym razem skończyło się na 3300 metrów. Planowaliśmy spróbować razem, ale mój rower nie dotarł na czas (hmm, a tak, mam już rowerek MTB...). Tego dnia ja zrobiłem 130 km traskę, na której do pokonania było ponad 3 km w pionie.

W Trevelez byliśmy m.in. na lokalnym pstrągu. Też je tu mają! Przyrządzone trochę inaczej, bo ja miałem z jamonem a Dorotka z alpujarskimi kiełbaskami i kaszą manną. W Balocn de Cielo spotkaliśmy bardzo przyjaznych gospodarzy, Amerykankę i Niemca. Ogólnie fajne miejsce, jeśli chcę się uciec trochę od cywilizacji. Brakuje tylko kilkuset metrów dobrej drogi, żeby łatwo było dotrzeć tam szosówką.

W Laujar odwiedziliśmy znane już  na miejsce, willę z sieci Villa de Andalucia. Wjechaliśmy na przełęcze Puerto del Ragua i Santillana, po drodze wspinając się po niesamowitych drogach. Genialna nawierzchnia i jeszcze piękniejsze widoki. Laujar leży na 1000m n.p.m., ale z pogodą trafiliśmy tak, że temperatura była co najmniej majowa :). Pozostające bardziej na uboczu, lokalne knajpki też niczego sobie. Można zjeść (i wypić dużo wina) w miarę tanio i bardzo smacznie.

Podczas przeprawy na drugą stronę Sierra Nevada chcieliśmy po drodze wjechać na przełęcz koło Velenfique startując z Tabernas, w okolicy którego nakręcono wiele hollywoodzkich westernów. Co prawdą na właściwą drogę nie trafiliśmy, ale za to były inne piękne szosy m.in. z wjazdem na Puerto de la Virgen de la Cabeza. Mi tego dnia wyszło ponad 160 km. Wieczorem zawitaliśmy do Cortes de Baza.

Pobyt w samym Cortes również będziemy wspominać bardzo miło. Co prawda śniadanie nie było kolarskie, ale pani gospodyni była bardzo miła. Mieliśmy później darmową paellę, a na wieczór dobrą, domową pizzę i "lekcję" hiszpańskiego przy kominku. Okolicy bardzo nie zwiedziliśmy, przejechaliśmy się tylko do Bazy i z powrotem, ale trzeba było trochę odsapnąć, bo na ostatni dzień zaplanowaliśmy wjazd do Pradollano.

I tak, żeby zamknąć pętlę, niedzielnym rankiem udaliśmy się do Grandy, skąd ruszyliśmy w kierunku Pico de Veleta. Na górze jeszcze dużo śniegu i dużo... ludzi. Jedno to narciarze, a drugie weekendowicze, korzystający ze śniegu i pięknego słońca w piknikowej atmosferze. A my, na krótko, suchutką drogą przebitą w śniegu dojechaliśmy do jej końca na ponad 2500m n.p.m.. Zimowe powietrze powoduje, że widoki z góry są nie do opisania.

Podsumowując krótko te 9 dni. Na budziku 826km, ponad 17km w pionie, 8 butelek wina i wspaniały czas spędzony razem.

Thursday, March 13, 2014

patanegra y patacabra - z nóżki na nóżkę, czyli pierwszy rok na Gibraltarze

Dokładnie rok temu autem zapakowanym po dach wyruszaliśmy w nieznane. Szybko, prędzej, wysyłanie rzeczy, pakowanie, ostatni dzień w pracy i pojechaliśmy... Teraz też się pakujemy, ale w zgoła odmiennych nastrojach - jedziemy na krótkie wakacje w Sierra Nevada. Czyli chwila, wciąż tam jesteśmy?  Tak się składa, że tak. Trochę daleko, ale poza tym nie mamy na co narzekać. Jeszcze nie wiadomo, co dokładnie przyniesie jutrzejszy dzień, ale pewnie zostaniemy w okolicy jeszcze troszeczkę.

Ten rok minął nam szybko, nowe miejsce, mnóstwo nowych rzeczy, tych materialnych i tych takich nie do końca uchwytnych... Bogactwo kultury, krajobrazów, kuchni, nowy język, przyjaźni ludzie. I słońce. Tak! Wszystko to sprawia, że czas leci bardzo szybko, ale i przyjemnie.

Z nóżki na nóżkę? Patanegra to najlepszy jamon, w którym tutaj bardzo zasmakowaliśmy. Dosłownie czarna noga, bo jest to udziec czarnej świni specjalnie hodowanej na ten cel. Jak w prawdziwej hiszpańskiej rodzinie jamon wisiał u nas na ścianie, a potem z ceremoniałem został rozpieczętowany i skonsumowany. Nie trwało to zakładanych kilku miesięcy, ale trudno było się oprzeć. Patanegra to też nagroda, w postaci jamon oczywiście, którą otrzymałem za zwycięstwo na Alto Penas Blancas. "Nóżka" ta spina więc dużą część tego, co doświadczyliśmy tutaj.


Dla równowagi mamy też drugą nogę - patacabra - nogę kozy. La Patacabra to pierwszy wygrany wyścig na hiszpańskiej ziemi w okolicy, z którą mamy bardzo miłe wspomnienia. W Sierra de Grazalema mój Doduś obchodził 30 urodziny dochodząc do siebie po skoku z samolotu. Kozica, jak i u nas, symbolizuje też góry, a tych tutaj jest pod dostatkiem. Cały czas jeszcze śmieję się z Dorotki, gdy wspominamy jej stare wyobrażenia o Hiszpanii. Plaża, lenistwo i słońce? No nie bardzo.

Rowerowo zatem był to rok bardzo udany. Dorotka po problemach zdrowotnych powróciła do wyśmienitej formy i zaskoczyła pewnie niejedną hiszpańską kozicę. Na półce stoi w sumie z lekka 20 pucharków. W tym roku, jeśli się uda, spróbujemy parę razy bardziej ambitnych startów w licencjonowanych zawodach.

Do pracy tutaj też chyba już przywykliśmy. Mañana rulez. Tak jak wspomniałem nie wiadomo, co będzie jutro, ale na razie na celowniku mamy mistrzostwa świata w Brazylii. Ale na razie trzeba się jechać dotlenić ;)

Hasta luego!

Monday, February 24, 2014

ruta del sol

Ostatnie dwa weekendy wypadały nam wyśmienicie. Ten walentynkowy spędziliśmy w Sierra Nevada wizytując kolejny hotel z sieci "Villa de Andalucia" w Bubion. Załapaliśmy się na pyszną, choć bardzo późna kolację walentynkową i pohasaliśmy trochę po prawdziwych górach w pięknym słońcu. Cała okolica Alpujarra bardzo sprzyja odpoczynkowi. Duży teren, na którym nawet przy większej liczbie odwiedzających jest cicho i spokojnie. Wszyscy gdzieś tam giną... Mały Doduś chciał pokonać Mulhacena na MTB, ale jeszcze jest za dużo śniegu, spróbujemy pewnie wspólnie już za miesiąc. Mała galeria z gór jest tu. Po drodze odwiedziliśmy też okolicę Nerja, robiąc krótką wycieczkę wybrzeżem i zaliczając podjazd na Competę znany nam z październikowego wyścigu.

A w ten weekend najpierw, w sobotę, mieliśmy prezentacyjną przejażdżkę z naszym teamem w nowych strojach. Wróciliśmy trochę wcześniej, więc nie załapaliśmy się na pełną sesję zdjęciową, ale nadrobimy na pewno. Za to w niedzielę wybraliśmy się do Ubique, żeby zobaczyć start ostatniego etapu Vuelta de Andalucia. Ja pojechałem od nas rowerem, równo ze świtem, ale trochę niedoszacowałem kilometrów i do Ubrique dotarłem tuż po tym, jak peleton wyruszył na trasę. Dorotka do Ubrique dojechała autem i złapała Richiego Porte :P Choć zadowolona nie była, bo nie szczerzył tak ząbków, jak to często widać na podjazdach przy ekstremalnym wysiłku :)

Potem pojechaliśmy jeszcze do Grazalemy, na krótką przejażdżkę i z powrotem do Ubrique na pyszny wieprzowy obiadek. Z niecierpliwością czekamy na dłuższy urlop w połowie marca.

Friday, January 31, 2014

idzie luty

'Idzie luty, podkuj buty' - tak brzmiałoby to standardowo kilka tysięcy kilometrów stąd. Jednak tutaj chyba drugą część należałoby zmienić na 'przygotuj bloki' ;). Zima - pora deszczowa - tutaj to kilka dni opadów w miesiącu i chłodniej, jeśli temperatura spadnie poniżej 10 stopni nad ranem to prawie mamy syberyjskie mrozy. 'Mucho frio'. Szczęśliwe "zima" się już powoli kończy. Jasno jest już prawie do 19.

Poza tym praca, hiszpański, trochę rowerku, domowy chlebek.

Thursday, January 2, 2014

jaskiniowcy, karp i autostopowicze

Tak właśnie w skrócie wyglądały nasze Święta ;) Po raz pierwszy od przyjazdu do Hiszpanii udaliśmy się w odwiedziny do naszego kraju. Podróż była długa i dość skomplikowana, a wszystko przez to, że na okres zimowy Ryanair zawiesza bezpośrednie loty z Malagi do Krakowa czy do Wrocławia. Najbliższy bezpośredni lot do Krakowa mamy z Alicante, więc ok. 600 km od nas...

Trochę serfowania po grouponach i naszą podróż zaczęliśmy we czwartek przed Świętami. Lot zaplanowany był na piątkowy wieczór, więc mniej więcej w połowie drogi do Alicante zatrzymaliśmy się w Guadix, żeby przede wszystkim zobaczyć dzielnice jaskiniowców. Miasteczko bardzo ciekawe. Z jednej strony bardzo zadbane stare centrum z katedrą i zabytkowymi budynkami, a z drugiej ludzie mieszkający w domkach pod ziemią. Na pewno coś całkiem innego i nietypowego. W piątek rano chcieliśmy się przejść, żeby rozprostować nogi przed dalszą częścią jazdy i lotem. Ulotki turystyczne z Guadix skusiły nas, żeby odbić trochę z autostrady w poszukiwaniu pięknych górskich widoczków. W sumie przez przypadek zatrzymaliśmy się w Foneales. Tam mieliśmy przechadzkę po terenie z krajobrazami jak z "dzikiego zachodu". Na marginesie, okazuje się, że właśnie niedaleko stamtąd jest Mini-Hollywood, gdzie nakręcono wiele westernów. A różnorodność gór, pagórków, skał, pól, kolorów po prostu zachwyca, tak że trudno znaleźć słowa, żeby to opisać.

Przed północą wylądowaliśmy w Balicach. Okres świąteczny minął bardzo szybko... Była dużo do załatwienia, wiele osób do odwiedzenia. Na szczęście udało się też na chwilę zatrzymać. Może nie dosłownie, bo najcieplej będziemy pewnie wspominać rodzinne wycieczki na Wiktorówki (przynajmniej zobaczyliśmy trochę śniegu :)) i Kopę Biskupią. Oczywiście była też tradycyjna wigilia, kluski z makiem, karp, opowieści i wspomnienia.

Lot z powrotem do Hiszpanii mieliśmy zaplanowany na dzień przed sylwestrem. W drodze powrotnej z Alicante na Gibraltar wybraliśmy drogę wzdłuż morza i zaplanowaliśmy nocleg koło Almerii w Roquetas de Mar. Koło Murcji na stacji benzynowej zaczepił nas chłopak z Polski, który wraz z kolegą podróżował stopem na sylwestra do Afryki. Zabraliśmy ich wtedy do Almerii. Chłopaki mieli próbować jechać dalej mając w odwodzie nas na następny dzień... My od rana chcieliśmy jeszcze zobaczyć trochę okolicę. Pospacerowaliśmy po samym Roquetas, a po obiedzie pojechaliśmy do miejscowości Felix, żeby na okolicę spojrzeć z góry. Gdy wprost z morza nie wyrastają góry tereny przybrzeżne wykorzystywane są do przyspieszonej hodowli warzyw i owoców. Przed Morzem Śródziemnym jest morze szklarni.

Okazało się, że naszym autostopowiczom nie poszło najlepiej... przejechali tylko trzydzieści parę kilometrów dalej, więc jadąc już do domu zabraliśmy ich ponownie aż do San Roque. Sylwester w Afryce nie wypalił, ale cel "lądowy", jakim miało być Algeciras osiągnęli. Afrykę więc było widać.

My już w domu otworzyliśmy wino, rozpieczętowaliśmy jamona i tak patrząc na sztuczne ognie nad Gibraltarem i La Lineą rozpoczęliśmy nowy rok. W pierwszy dzień nowego roku trzeba było już iść do pracy, ale nie mogło zabraknąć też krótkiego spaceru rowerowego.

Więcej zdjęć w galerii.