Thursday, October 31, 2013

bawełna

Ostatni dzień czasu letniego zaskoczył nas deszczem i magicznym zachodem słońca. Był to właściwie pierwszy taki prawdziwie deszczowy dzień od kilku miesięcy. Udało się tylko wyjść na wieczorny spacer, ale za to był to spacer, podczas którego bardzo żałowaliśmy, że nie wzięliśmy aparatu... Potrójna tęcza, wszystkie odcienie nieba, super widoczność, pięknie...

Pierwszy dzień czasu zimowego, a zarazem nasza pierwsza rocznica, przywitała nas pięknym słońcem i miłym chłodkiem, gdy byliśmy na ostatnie zawody w tym roku w naszej ulubionej Grazalemie.

Trasa, którą pokonaliśmy podczas wakacji we wrześniu, tym razem ze względu na przeziębienie była dla mnie dużo trudniejsza. Ostatni podjazd na Los Palomas w tempie wyścigowym zdecydowanie poniżej oczekiwań, ale trzeba przyznać też, że stawka bardzo mocna. Kilku mistrzów Andaluzji w MTB, zwycięzca z Sierra Nevada i inni. Normalnie pewnie można by powalczyć o pierwszą piątkę, skończyło się jednak 16-tym miejscem open. Dorotka w pięknym stylu druga wśród pań. Szybko kręcącego Dodka widać już z daleka :)

Po powrocie do domu zdmuchnęliśmy naszą pierwszą wspólną świeczkę i spałaszowaliśmy mały torcik :). Rocznica niby bawełniana, ale patrząc wstecz, jak minął nam ten rok, na pewno jesteśmy silniejsi. Co najmniej tak jak krzaczki, na których ta bawełna rośnie także tutaj, na południ Hiszpanii.

Wednesday, October 9, 2013

klops i seler podróżnik

Po maratonie pieszo-turystycznym po Sevilli i Cadiz w zeszłym tygodniu, który mieliśmy przy okazji wizyty rodziców Dorotki, w ten weekend przyszła pora na rozprostowanie starych kości, czyli na maraton cyklo-turystyczny :)

W okolicach Malagi odbywała się dwudniowa impreza pod hasłem Vuelta Andalucia organizowana przez ten sam zespół ludzi, który jest odpowiedzialny za etapówkę dla zawodowców odbywającą się w lutym. Udało nam się znaleźć super miejscówkę w Velez-Malaga i zamieszkaliśmy w odrestaurowanym dwustuletnim domu - "La casa de las titas", w którym stary klimat został świetnie połączony z nowoczesnym designem. W piątek odbyliśmy spacer po samym Velez, które z jednej strony jest białym miasteczkiem, a z drugiej turystycznym molochem - dość dziwna mieszanka.


Pierwszy etap startował właśnie z Velez. Na wstępie trochę wyczekaliśmy się na oficjeli, którzy mieli rozpocząć zawody i na policję, która eskortowała grupę, najpierw w przejeździe po mieście, a potem na całej trasie. Oba etapy składały się z odcinka ścigania, na pierwszym mieliśmy do pokonania dwa podjazdy. Pierwszy idealny. Nie za stromy z ekspresowym tempem narzucanym przez kolegę, którego kojarzyłem z podjazdu na Veletę i który małej tarczy chyba nie zwykł używać... Strzeliłem ostatni :P Po karkołomnym zjeździe, na dokładkę była męczarnia, kilka kilometrów, cały czas stromo pod górę na Muro de Almachar ... Dotarłem drugi z około 2 minutową stratą i z podobna przewagą nad kolejnymi zawodnikami. Na koniec został nam zjazd do morza i dojazd z powrotem wzdłuż brzegu do Velez.

W niedzielę startowaliśmy z Torre del Mar. Tym razem odcinek 'tramo libre' był dużo wcześniej, więc od początku tempo było żwawe i bardzo przyjemne. Od Torrox już pod górę na puerto de montana de Competa w tempie na zapalenie płuc. Właściwie cały podjazd jechałem na zmianę z Ferando Romera, który na końcu finiszował lepiej. Ja taktycznie to rozegrałem nie najlepiej, ale tak to jest jak się nie zna trasy. Zwycięzca z dnia poprzedniego startował tylko w pierwszym etapie. Ścigania było kilkanaście kilometrów i jak dla mnie trochę mało, tym bardziej, że dalej znów pokonywaliśmy dość długi podjazd na Alto de Salares. Widoki przecudne. Na pocieszenie pozostała ładna sesja z podjazdu (andaluzyjska łydka w akcji) i "statystyczna" wygrana w generalce ;)

Dorotka bez konkurencji - lepsza niż wielu facetów. Jak się zastanawialiśmy to równo rok temu przejście na Wiktorówki o kulach zajęło na kilka godzin, a teraz znów śmigamy po górach w tempie pociągu ekspresowego :D.

Poznaliśmy wielu fajnych ludzi. Po raz kolejny trzeba przyznać, że atmosfera na tych imprezach jest bardzo przyjacielska i bardzo miło spędza się tam czas. A tytuł? W podróży towarzyszył nam piękny seler naciowy, który przetrwał wycieczkę tam i z powrotem i nadal dostarcza nam wrażeń kulinarnych, a klops miał ponoć być, ale jednak go nie ma ;)