Monday, December 16, 2013

mi zapato está mal

No dobra, powinno być "mi zapato está dañado", ale w niedzielę tego słówka jeszcze nie znałem. 

Mamy grudzień, ale pogoda tutaj jak u nas ładną jesienią. Lekkie słońce, koło 15 stopni. Czasami tylko wiatr przeszkadza. W niedzielę w Algeciras odbyły się ostatnie zawody w tym roku, no i tak naprawdę pierwsze w nowym sezonie kolarskim. Zawody typu cicloturista, więc większość to przejażdżka, a na koniec krótkie ściganie po górę na Las Patallas.

Wąska droga i niebezpieczne progi na początku spowodowały trochę nerwówki. A dodatkowo, że do wygrania były indyki, jak na 'El Pavo' przystało,  i jamon dla najlepszego teamu, od samego początku mocne tempo, na pewno nie świąteczno-sylwestrowe... Na początku ciężko, potem dojechałem do czołówki. W połowie podjazdu, krótki, karkołomny zjazd i... jeden z zawodników przede mną ląduje na trawie, hamuje, ale kolejny wjeżdża we mnie i zablokowawszy przednie koło o moją stopę zalicza OTB. Mi się udało i jadę dalej, ale poszła klamra w bucie, a czołówka odjechała... Kończę siódmy. Na pocieszenie 3-ci w kategorii.

A teraz zostają nam ostatnie godziny pracy w tym roku i zaraz zbieramy się na Święta do Polski. Przez to, że tu nie czuć zimy, do jakiej jesteśmy przyzwyczajeni, nie czuć też tego, że wyjeżdżamy na Boże Narodzenie. Ale w sumie szopka była pod palmami... 

Felices Fiestas :)




Monday, November 25, 2013

złota alpujarrska jesień

 Minął już prawie cały listopad, a my cały czas jakoś nie wyczuwamy zbliżającej się zimy. Ale po kolei bo trochę się działo.

1-wszy listopada to u nas bardzo tradycyjne święto, tutaj nie dało się tego tak odczuć. Raz, że dla nas był to normalny dzień pracy, dwa, że cmentarz w La Linea zamknęli chyba równo ze zmrokiem, także nici z klimatycznego spaceru znanego z polskich realiów.

Rowerki mieliśmy troszkę odstawić na wieszak, ale Dorotka nie mogła się oprzeć wyzwaniu i wystartowała w maratonie MTB w Los Barrios. Pierwszy raz od 1.5 roku, po kilku przejażdżkach w terenie,a na koniec druga lokata wśród pań. Ja bawiłem się w fotografa ;)

Na Święto Niepodległości, nasze Święto Niepodległości ma się rozumieć, chcieliśmy odwiedzić pomnik generała Sikorskiego, ale nie udało nam się dotrzeć, bo okazało się, że zamknęli jeden z tuneli na Gibraltarze... Pozostała nam tylko msza organizowana przez lokalną Polonię.

Kolejny weekend spędziliśmy w Sierra Nevada, tym razem 'a pie', czyli trochę wędrując po ścieżkach i poza szlakami ;). Chcieliśmy wejść na Mulhacen, ale jednak trochę przekombinowaliśmy i udało się dotrzeć tylko na Mulhacen II. to i tak około 3300m n.p.m., ale trzeba było uciekać na dół. Dzień się kończył... a i tak końcówkę przeszliśmy w świetle księżyca. Trzy noce spędziliśmy w Laujar de Adarax odwiedzając lokalne miejscowości (Paterna, Fondon) i góry (Monterrey, Sierra de Gador). Odwiedziliśmy kolejną willę z sieci 'Villas de Andalucia'. Kolejny raz super! Wyszabrowaliśmy trochę granatów, pigw, winogron i fig, aż dziw, że nikt tego tam nie zbiera. Jak na relaksacyjny, przedłużony weekend to troszkę się wymęczyliśmy. Powstała też całkiem miła galeria. Południowe stoki Sierra Nevada bardzo teraz przypominają złota polska jesień...


Wczoraj można powiedzieć, że zacząłem przygotowania do nowego sezonu. 3-godzinna przejażdżka w stronę  Jimeny w towarzystwie kolarzy z La Linea. Co prawda w sobotę trochę padało, wykorzystaliśmy to żeby pojechać do Chiclany zrealizować kupon wygrany przez Dorotkę w Benalup, ale wczoraj było już ładnie i słonecznie. Może już nie tak ciepło, jak na początku miesiąca, ale w sumie chyba zaczynamy trochę odczuwać pogodę po hiszpańsku... Poniżej 10 stopni to już zimno :P

Ostatnio doszliśmy do wniosku, że powinniśmy dokładniej spisywać, co się tu dzieje. Po raz kolejny słuchamy audiobooka 'Talking to the snail' o Angliku w Paryżu, a my czasem moglibyśmy przytoczyć bardzo podobne sytuacje i historie jak tam. Zobaczymy :)

Thursday, October 31, 2013

bawełna

Ostatni dzień czasu letniego zaskoczył nas deszczem i magicznym zachodem słońca. Był to właściwie pierwszy taki prawdziwie deszczowy dzień od kilku miesięcy. Udało się tylko wyjść na wieczorny spacer, ale za to był to spacer, podczas którego bardzo żałowaliśmy, że nie wzięliśmy aparatu... Potrójna tęcza, wszystkie odcienie nieba, super widoczność, pięknie...

Pierwszy dzień czasu zimowego, a zarazem nasza pierwsza rocznica, przywitała nas pięknym słońcem i miłym chłodkiem, gdy byliśmy na ostatnie zawody w tym roku w naszej ulubionej Grazalemie.

Trasa, którą pokonaliśmy podczas wakacji we wrześniu, tym razem ze względu na przeziębienie była dla mnie dużo trudniejsza. Ostatni podjazd na Los Palomas w tempie wyścigowym zdecydowanie poniżej oczekiwań, ale trzeba przyznać też, że stawka bardzo mocna. Kilku mistrzów Andaluzji w MTB, zwycięzca z Sierra Nevada i inni. Normalnie pewnie można by powalczyć o pierwszą piątkę, skończyło się jednak 16-tym miejscem open. Dorotka w pięknym stylu druga wśród pań. Szybko kręcącego Dodka widać już z daleka :)

Po powrocie do domu zdmuchnęliśmy naszą pierwszą wspólną świeczkę i spałaszowaliśmy mały torcik :). Rocznica niby bawełniana, ale patrząc wstecz, jak minął nam ten rok, na pewno jesteśmy silniejsi. Co najmniej tak jak krzaczki, na których ta bawełna rośnie także tutaj, na południ Hiszpanii.

Wednesday, October 9, 2013

klops i seler podróżnik

Po maratonie pieszo-turystycznym po Sevilli i Cadiz w zeszłym tygodniu, który mieliśmy przy okazji wizyty rodziców Dorotki, w ten weekend przyszła pora na rozprostowanie starych kości, czyli na maraton cyklo-turystyczny :)

W okolicach Malagi odbywała się dwudniowa impreza pod hasłem Vuelta Andalucia organizowana przez ten sam zespół ludzi, który jest odpowiedzialny za etapówkę dla zawodowców odbywającą się w lutym. Udało nam się znaleźć super miejscówkę w Velez-Malaga i zamieszkaliśmy w odrestaurowanym dwustuletnim domu - "La casa de las titas", w którym stary klimat został świetnie połączony z nowoczesnym designem. W piątek odbyliśmy spacer po samym Velez, które z jednej strony jest białym miasteczkiem, a z drugiej turystycznym molochem - dość dziwna mieszanka.


Pierwszy etap startował właśnie z Velez. Na wstępie trochę wyczekaliśmy się na oficjeli, którzy mieli rozpocząć zawody i na policję, która eskortowała grupę, najpierw w przejeździe po mieście, a potem na całej trasie. Oba etapy składały się z odcinka ścigania, na pierwszym mieliśmy do pokonania dwa podjazdy. Pierwszy idealny. Nie za stromy z ekspresowym tempem narzucanym przez kolegę, którego kojarzyłem z podjazdu na Veletę i który małej tarczy chyba nie zwykł używać... Strzeliłem ostatni :P Po karkołomnym zjeździe, na dokładkę była męczarnia, kilka kilometrów, cały czas stromo pod górę na Muro de Almachar ... Dotarłem drugi z około 2 minutową stratą i z podobna przewagą nad kolejnymi zawodnikami. Na koniec został nam zjazd do morza i dojazd z powrotem wzdłuż brzegu do Velez.

W niedzielę startowaliśmy z Torre del Mar. Tym razem odcinek 'tramo libre' był dużo wcześniej, więc od początku tempo było żwawe i bardzo przyjemne. Od Torrox już pod górę na puerto de montana de Competa w tempie na zapalenie płuc. Właściwie cały podjazd jechałem na zmianę z Ferando Romera, który na końcu finiszował lepiej. Ja taktycznie to rozegrałem nie najlepiej, ale tak to jest jak się nie zna trasy. Zwycięzca z dnia poprzedniego startował tylko w pierwszym etapie. Ścigania było kilkanaście kilometrów i jak dla mnie trochę mało, tym bardziej, że dalej znów pokonywaliśmy dość długi podjazd na Alto de Salares. Widoki przecudne. Na pocieszenie pozostała ładna sesja z podjazdu (andaluzyjska łydka w akcji) i "statystyczna" wygrana w generalce ;)

Dorotka bez konkurencji - lepsza niż wielu facetów. Jak się zastanawialiśmy to równo rok temu przejście na Wiktorówki o kulach zajęło na kilka godzin, a teraz znów śmigamy po górach w tempie pociągu ekspresowego :D.

Poznaliśmy wielu fajnych ludzi. Po raz kolejny trzeba przyznać, że atmosfera na tych imprezach jest bardzo przyjacielska i bardzo miło spędza się tam czas. A tytuł? W podróży towarzyszył nam piękny seler naciowy, który przetrwał wycieczkę tam i z powrotem i nadal dostarcza nam wrażeń kulinarnych, a klops miał ponoć być, ale jednak go nie ma ;)

Tuesday, September 24, 2013

wakacyjne żywioły

Tym razem będzie mniej standardowo. Na nasze krótkie wakacje w Andaluzji popatrzymy z perspektywy żywiołów, w których wir rzuciliśmy się na ten tydzień. Przez to czasami będzie trochę nie po kolei, ale mam nadzieję, że w miarę ciekawie.

Woda

Chyba, razem z niebem, była na początku, nie? W każdym bądź razie dla zachowania choć cienia układu chronologicznego zaczynam od niej. W sumie woda też spina całą naszą podróż w całość. Zaczęliśmy od pięknego wschodu słońca z okna naszego apartamentu nad Morzem Śródziemnym a skończyliśmy mocząc nóżki wieczorną porą z powrotem na „naszej” plaży. Pierwszym przystankiem naszych wakacji było Arcos de la Frontera leżące nad rzeką Rio Guadalete, gdzie po przyjeździe i parilliadzie oglądaliśmy decydujący etap Vuelty na Angrilu. Jak się potem okazało to był ostatni syty posiłek w naszym hoteliku, bo śniadania były mocno racjonowane... Mieliśmy więc też trochę wczasów odchudzających :P

W niedzielę rano udaliśmy się do Cadiz nad ocen atlantycki, gdzie przy plaży Cortadura usytuowany był start zawodów. Plaża przypominała trochę tą polską... Wydmy, biały piasek, woda z dwóch stron. Zawody w Cadiz, podobnie jak kolejne w Benalup, dość dziwne, bo większość trasy pokonuje się wspólnie, w wolnym tempie, a ściganie jest tylko na jednym podjeździe. W Cadiz liczył się podjazd na Medina-Sidonia z krótkim, płaskim dojazdem do niego. W sumie około 4 kilometrów. Zgarnęliśmy pierwsze miejsca wśród pań i panów :D A po zawodach regeneracyjna kąpiel w nagrzanym teraz oceanie.

Z wodą ponownie bezpośrednio spotkaliśmy się po przyjeździe do Grazalemy (2 dni później), która była drugim miejscem naszego pobytu. W hotelu mieliśmy do dyspozycji basen z widokiem na białe miasteczko i góry. Pięknie. Pięknie też wyglądały jeziora i zalewy, wśród których podróżowaliśmy przez kolne dni w okolicach Zahary de la Sierra i Algar.

Powietrze

Wydawać by się mogło, że trudno będzie znaleźć przykłady na doświadczenia związane w powietrzem... ale jednak było ich całkiem sporo. Najważniejsze to oczywiście urodzinowy, tandemowy skok ze spadochronem z 15 tysięcy stóp i około minuta swobodnego spadania... Fajna sprawa. Polecam centrum koło Sevilli, gdzie można spotkać wielu Polaków zarówno na kursach spadochroniarskich, jak i instruktorów będących tam na stałe.

Z mniej przyjemnych, prawie powietrznych doświadczeń były muchy w Arcos i jakiś latający potwór na zjeździe z Grazalemy, która użarł mnie w rękę, tak, że ta spuchła i zrobiła się jak dwie :)

Wydawało się, że to będzie wszystko jeżeli chodzi o powietrzne zmagania, ale ostatniego dnia musieliśmy mocno zmagać się z wiatrem. „Levant” to było słowo, które najczęściej gościło na ustach zawodników startujących w Benalup. Podjazd na Puerto Galis miejscami był mordęgą, a na zjazdach iście kaskaderką. Na wysokich kołach ciężko było zmieścić się na wąskiej drodze. Rezultaty jednak bardzo dobre. Dorotka wygrywa wśród pań, a ja jestem drugi wśród panów ustępując pola tylko Jose Alberto Benitezowi, który w nogach ma Giro, Tour i Vueltę... A ponieważ później musiał się pospieszyć i zrezygnował z jazdy z wolnym peletonem to zostałem oficjalnym zwycięzcą.

Ziemia

Z tą mieliśmy do czynienia cały czas. No może oprócz chwili szybkiego zbliżania się do niej po opuszczeniu samolotu :P.

Hiszpania nie przestaje nas czarować różnorodnością kolorów i krajobrazów. Oprócz białych miast, podróżowaliśmy po pagórkach, hopkach i górach, ws ród lasów, pustkowi, wód morza, oceanu i jezior. Choć przejazdem odwiedziliśmy miasteczka takie jak Alcalá de los Gazules, Arcos de la Frontera, Zahara de la Sierra, Grazalema, Montecorto... Zaliczyliśmy na rowerach kilka razy przełęcze Las Palomas i El Boyar. Podczas trzech dni w Grazalemie na około 200km wszyło dobrze ponad 6km w pionie :)

Zdecydowanie polecam okolice Sierra de Grazalema. Samo miasteczko jest urocze, nawet wszędzie kolorowe banery tam są zrobione w czarnych kolorach, tak żeby komponowały się z całym miastem. Widoki piękne, kameralnie, cicho – idealnie na odpoczynek. Do przetłumaczenia mamy jeszcze krótki przewodnik, który dostaliśmy za darmo w zamian za jego przetłumaczenia na polski :0

Ogólnie w białych miasteczkach żyć na pewno nie jest łatwo. Strome, wąskie uliczki, często duszno i upalnie. W sumie nie ma się co dziwić, że są one co raz bardziej opustoszałe i poza biznesem związanym z turystami dzieje się tam niewiele.

Ogień

Nie mogło objeść się bez urodzinowej świeczki. Placek zjedliśmy za szybko, więc była ona w pomidorowej atrapie tortu, też pysznej ;)


Towarzyszyły nam też spektakularne, ogniste wschody i zachody słońca. Zarówno nad morzem i w górach. Patrząc na to wszystko aż żal było wracać.

Galeria z wyjazdu.

Wednesday, September 11, 2013

vuelta

Since recently nothing really outstanding has happened I will go with the first English post here. Actually, I shouldn't say that nothing has happened. We are having Vuelta de Espana right now. But being in the Gibraltar area you cannot really feel it. Besides the stage to Estepona (gallery is here if somebody didn't notice) and decorated Carrefours there is nothing more. At least TV broadcasts are really good.

We started learning Spanish again. Had some private lessons and probably will start attending a course in the school. And finally, on Saturday holidays start. We are going to have some racing (Cadiz and Benelaup), to visit some nice places and to celebrate a little :) Somebody gets old ;)

Yesterday Gibraltarias had their national day. I must admitted that they are really proud of being Gibraltarians. In the evening we witnessed nice fireworks show.

Sunday, August 11, 2013

biały ser

Długo nam przyszło szukać, ale w końcu znaleźliśmy :P Biały ser i kasza gryczana. Tutaj to rarytasy. Szczęśliwie wygląda na to, że za wschodnią granicą też takie rzeczy spożywają, bo nasze zakupy są olabelowane cyrylicą.

Ale tak naprawdę, mając do wyboru jamona, owczy ser i chlebek z oliwą w towarzystwie czerwonego wina jakoś ten biały wcale tak szybko nie poszedł. Bo właśnie otworzyliśmy wygranego w Esteponie jamona i stwierdziliśmy, że jak to skończymy trzeba będzie samemu zakupić, bo dobre to :)

Teraz co weekend wybieramy się na rowerowe zwiedzanie okolic. Ostatnio kręcimy się między Marbella a Rondą i podziwiamy hiszpański kryzys. Istan, Sierra de las Nieves, Ojen - góry, wąwozy, jeziorka, morze - pięknie. Trasy też do wyboru do koloru. Strome, krótkie hopki, długie, nawet około 30 kilometrowe, podjazdy, szybkie zjazdy trawersami, no i nawet trochę płaskiego.

No i zrobiło się ciepło. We czwartek, gdy wracaliśmy z pracy na zegarze było 41... Morskie powietrze pozwala jednak całkiem swobodnie oddychać, tylko przechadzki po piaszczystej plaży bez butów są praktycznie nie możliwe :)

Dzisiaj w końcu udało się zaliczyć "top of the rock" w iście tropikalnych warunkach. Stromo.


Saturday, July 27, 2013

y viva espana

Góry - małe i duże, morze i ocean, słońce i wiatr, sherry i wino, corrida i zabytki... Długo można by jeszcze wymieniać. Przez ostatnie dwa tygodnie zobaczyliśmy dobry kawałek Hiszpanii. Korzystając z tego, że odwiedzili nas mili goście - wakacjowicze, czyli moi rodzice i siostra chcieliśmy wspólnie zwiedzić kilka miejsc i zażyć hiszpańskiej energii. My nadal jesteśmy tutaj jak na wakacjach. Mimo, że pierwszy urlop był króciutki to zaraz przyszedł weekend, a potem kolejny...

Jak już wspomniałem zaczęliśmy od Sierra Nevada. Oprócz sporej dawki fizycznych wyzwań mieliśmy okazję zobaczyć trochę dziedzictwa kulturowego. Spacer po bollywoodzkiej Alhambrze i samej Granadzie, gdzie co chwilę czuć mocny zapach przypraw sprzedawanych na ulicy mocno kontrastował z wysokimi górami widocznymi na horyzoncie. Stojąc pod szczytem Velety, czy nawet z wysokości Pradollano daleko w dole było widać Granadę. Naprawdę daleko, bo różnica poziomów mogła być nawet ponad dwu kilometrowa. Tak małego i wysokiego pasma górskiego jeszcze wcześniej nie mieliśmy okazji odwiedzić.

W kolejny weekend wybraliśmy się do Sevilli zatrzymując się pod drodze w Jerez. Jerez słynie z sherry.Oprócz zwiedzania miasta odwiedziliśmy także winnice, gdzie sherry jest wytwarzane. Organizują tam wycieczki z przewodnikiem po piwnicach, gdzie dojrzewa sherry i z degustacja różnych trunków na koniec. Ja polecam Harvey's Bristol Cream.

Na sobotni wieczór zawitaliśmy do Sevilli, gdzie mieliśmy nocleg w samych centrum dzielnicy Santa Cruz. Wybraliśmy się na wieczorny spacer po mieście i małe tapas. Główna atrakcją tego spaceru był kontrowersyjny modernistyczny "zabytek", czyli wielki parasol postawiony na jednym z placów starego miasta. Tradycjonalistyczni mieszkańcy Sevilli ponoć bardzo go nie lubią, podobnie jak jedynego widocznego na horyzoncie, będącego jeszcze w budowie, wysokiego biurowca. Na tapas udaliśmy się na Alemade de Hercules, czyli plac poświęcony Herculesowi, który ponoć założył Sevillę. Następnego dnia uczestniczyliśmy we mszy w głównej katedrze w Sevilli - największej skończonej w Europie, a potem odwiedziliśmy plac hiszpański, gdzie można podszkolić się trochę z historii i geografii Hiszpanii.

W kolejnym tygodniu dołączyła do nas moja siostra, także pomimo, że my musieliśmy już normalnie chodzić do pracy nasi goście mieli całkiem spora ekipę, żeby odwiedzić wspólnie gibraltarską skałę i samo miasto, zobaczyć Taryfę i skosztować kąpieli w oceanie. Akurat w tym tygodniu w La Linea trwał świąteczny tydzień Feria de la Linea. Rozłożona wesołe miasteczko, były nocne zabawy, procesje, jak w czasie semana santa i prawdziwa corrida. Widowisko kontrowersyjne. Z jednej strony tradycja, z drugiej pastwienie się na mało inteligentnym zwierzęciem. Jeden z toreadorów był naprawdę dobry, pozostali raczej nudni. Jeden nawet stracił buta, gdy byk wziął go trochę na rogi.

Ostatni wspólny weekend to plażowanie i wycieczka do Rondy. Wycieczka z serii bardziej ekstremalnych. Rodzcie z siostrą pojechali na miejsce autem robiąc trasę po lokalnych pueblas blancas, a my pojechaliśmy do Rondy na rowerach. Ja wróciłem też z powrotem - 215km i ponad 4km w pionie, czyli jazda od świtu do zachodu z przerwą na zwiedzanie. A sama Ronda bardzo urokliwa - kawa w restauracji z tarasem nad wąwozem i widokiem na Puerto Nuevo na długo pozostanie w pamięci.

Rowerowo teraz jest przerwa w zawodach. Za gorąco :)

W końcu udało nam się powybierać trochę zdjęć i stworzyć małą galerię z pierwszych miesięcy pobytu w Hiszpanii. Jak będziemy mieć wenę uzupełnimy zdjęcia opisami.

Friday, July 12, 2013

sierra nevada

Za nami pierwsze małe wakacje podczas gdy pracujemy na Gibraltarze. Krótkie, ale za to bardzo treściwe. Jeszcze kilka miesięcy temu zastanawialiśmy się czy Dorotka po zeszłorocznych przygodach będzie w stanie pokonać trudności górskich podjazdów Sierra Nevada... Pokonała! I to jak :)

W sobotę był wyścig. Start w Pradollano, czyli na ponad 2000m n.p.m. i zaliczanie okolicznych podjazdów. Główna droga jest zrobiona tak, żeby mogły wyjechać na górę ciężkie samochody dojeżdżające do stacji narciarskiej, ale to boczne potrafią być strome. 92km i prawie 3km w pionie. Start, jak dla mnie, trochę nie fair. Miał być zneutralizowany zjazd do Granady i dopiero stamtąd ściganie, a wyszło tak, że po zjechaniu na dół miałem pewnie z 10-15 minut straty do czołówki. Pozostało gonić i gonić. Ostatecznie dojechałem w okolicach 20-tego miejsca open i 10-ty wśród tych którzy przyjechali na 2 dni. Dorotka 3-cia wśród kobiet.

Drugi dzień to wjazd na Veletę. Z Granady (ok. 730m n.p.m.) pod szczyt drugiej co do wysokości góry w sierra Nevada na trochę ponad 3000m n.p.m.. Około 35km non-stop pod górę. Skończyłem 12-ty open i 5-ty w etapówce, co dało też 5-te miejsce w generalce po dwóch dniach. Zwycięzca trasę pokonał z średnią prędkością ponad 20km/h... Mi wyszło ponad 17. Niestety ostatnie kilometry po bardzo zniszczonej drodze, często po pisaku i kamieniach.Na zakończenie dostaliśmy z Dorotką (która w generalce po dwóch dniach była 2-ga) na spółkę statuetkę dla klubu 'mas lejano' :)

Kolejne dni to zwiedzanie Granady (Alhambra, katedra) i parę przejażdżek po okolicy. Odwiedzili nas moi rodzice, więc mieliśmy miłe towarzystwo, dodatkowy doping i kilka fajnych sesji foto.


Powyższe zdjęcia ze strony photodeportes.com [1] i [2]

No i nasze piękne :)

Większa galeria będzie wkrótce.


Monday, July 1, 2013

jamon

To były chyba jedne z najdziwniejszych zawodów w jakich brałem udział. Zapowiadało się od początku, że będzie to krótkie i intensywne ściganie, bo pierwsza edycja "cicloturisty" w Esteponie miała w planie tylko 30km, z których jednak ponad połowa miała wieść na Los Reales przez przełęcz Alto Penas Blancas, gdzie będzie finisz jednego z etapów tegorocznej Vuelty. Krótko mówiąc z wysokości morza na ponad 1000m n.p.m..

Zaczęło się planowo. Pilotowany przejazd przez miasto, rundka przez centrum i jedziemy do góry. Tu lekka konsternacja - nadal jedziemy za autem... co prawda pod górę, ale zdecydowanie za wolno. Co chwile trzeba puszczać korby. I tak około 10km... Na ostatnim "wypłaszczeniu" na podjeździe samochód w końcu odjechał do przodu i rozpoczął się finisz. Jak się okazało meta była na Penas Blancas, więc prawdziwego ścigania było raptem kilka kilometrów.

Równym tempem udało się dogonić harcującego Hiszpana ciągnąc za sobą kolegę ze Szkocji. Nie spodziewałem się, że finisz będzie na przełęczy, więc finiszować nie finiszowałem. Szkot zachował się jednak fair i nie wyskakiwał z koła w ostatniej chwili. I tak - wygrałem. Kilka zdań do kamery przy pomocy kolegi ze Szkocji, który coś po hiszpańsku potrafił powiedzieć, krótki zjazd do Dorotki kończącej podjazd i na dół do miasta.

Nagrody za taki mały wyścig fajne. Uroczy pucharek albo bardziej obrazek lokalnego wyrobu i prawdziwy udziec wieprzowy - Jamon :). No i klasycznie - pealla na koniec.


Wednesday, June 12, 2013

más lejano


Tym razem pechowo. Około 10 kilometrów przed końcem, przed finałowym podjazdem, gdy w czołówce nie było więcej niż 10 osób, kamień i guma... Powrót autem technicznym. Zawody na 3 różnych pętlach wokół miejscowości Rute, 103km i dobrze ponad 2km w górę. Miejscami nie najlepsze drogi, chociaż  akurat moja guma była na dobrym asfalcie :/

Na pocieszenie pucharek w kategorii "más lejano", czyli dla osoby, która przyjechała z najbardziej odległego miejsca. Nie chciałem wziąć, bo w sumie nie skończyłem, ale nalegali, żeby jednak to zrobić. Miło. Pozostał trochę niedosyt, bo znów była szansa na dobra pozycję. Statystyki mamy jednak niezłe, 4 starty i 7 różnych trofeów - półka z pucharkami znów szybko się zapełnia.

Zawody były w niedzielę, więc weekend spędziliśmy w okolicach Malagi w Torremolinos. La Manquita, Alcazaba, śródmieście - Malaga ma swój urok. Jeszcze trochę pozostało do zobaczenia, więc tam na pewno wrócimy.

Znów też podziwialiśmy ten osławiony hiszpański kryzys, który szczególnie widać na autostradach. Nie dorobimy się takich pewnie jeszcze przynajmniej przez kilkanaście lat.

Teraz chwilka przerwy, powitanie lata, zakończenie okresu próbnego, pierwszy release live... Trochę się podzieje, zobaczymy, co z tego wszystkiego wyniknie.

Wednesday, June 5, 2013

the sweetest thing

La Sufrida. Cierpienie. Czy aby na pewno? Chyba raczej uparte dążenie do celu, pokonywanie własnych słabości i to nie rzadko z szerokim uśmiechem na ustach. Niemniej jednak tak właśnie nazywają się zawody wokół Serrania de Ronda. Jeszcze kilka miesięcy temu, gdy zastanawialiśmy nad wyjazdem i szukaliśmy, co można robić w okolicy to wpadło nam w oko jakie pierwsze. Wtedy jeszcze nawet nie myśleliśmy o dobrych wynikach...

Zawody są rozgrywane w dość dziwnej formie. Są dwie trasy, na których startuje się w formie audax, czyli trzeba zmieścić się w jakimś limicie czasu, a kolejność na mecie jest ważna tylko z punktu widzenia kronikarskiego. Jednak tutaj dodatkowo w połowie dystansu jest premia górska, na podjeździe pod Las Palomas (tak, tym samym, który pokonywaliśmy tydzień wcześniej podczas "La Patacabra"), która decyduje o kolejności na podium. Czyli całą trasę wystarczy przejechać w dowolnym tempie, a "zagiąć" trzeba się tylko na tym podjeździe. Dziwne...

Dla Dorotki akurat ta forma była sprzyjająca, bo przez gumę musiała się bidulka nagonić. A miała też dużo szczęścia, bo koło dostała od Hiszpana przyglądającego się zawodnikom, który potem podążał za nią autem :). Za całą pomoc dziękujemy Salvadorowi Andrea.

Ja starłem się cały czas trzymać w czołówce, w końcu lepiej też trzymać dobre tempo pod górę, gdy jest się z kim porównać. Praktycznie cały podjazd prowadziłem, na końcu jednak koło wystawił jeden z zawodników, a skończyło się na 3-cim czasie wśród startujących na długim dystansie i pierwszym w kategorii. Na górze był bufet, więc stanąłem uzupełnić picie. To był błąd. Trókja pojechała, a ja musiałem sam jechać przez dobre 80 km. Dwóch zawodników się wykruszyło, ale ja w końcu też "umarłem" :P. Prawie 200km i około 4km w pionie przy bezchmurnym niebie... Dlatego pewnie "La Sufrida".

Dorotka podjazd skończyła z drugim czasem w kategorii i do domu przywieźliśmy dwa kamienne pucharki. Cierpienie? Nie! Uśmiech :)

Do obejrzenia mamy kolejne piękne miejsca. Start był w Arriate koło Rondy. Droga od morza do Rondy prześliczna. Pueblas blancas po drodze urzekające. A my - co raz bardziej jak w domu. Zakupione kapcie, czajnik, patelnie, waga... :D

Różne zdjęcia: tutaj i tutaj.

Wednesday, May 29, 2013

kozia noga

Wpisowe... Dojazdy... Sprzęt... Pobudki... Poczuć się jak na etapie wielkiego touru - bezcenne. W sumie tyle wystarczyłoby na podsumowanie sobotnich zawodów "La Patacabra".

Rozszyfrowując słówko patacabra doszliśmy do wniosku, że znaczy ono ni mniej ni więcej - kozia noga :) Zapewne odnosi się to do górskiego charakteru trasy ze startem w miejscowości Ubrique. W sumie na niespełna 170 kilometrach było ponad 3 km w górę, ale tak naprawdę większość tego przewyższenia budowała się w pierwszej części trasy, gdzie była zlokalizowana premia na przełęczy Los Palomas.

Podobnie jak w Alfarnate spokojny start wspólny, cały, pierwszy, długi podjazd całym peletonem. I tak aż do miejscowości Zahara, w której zaczynała się 12 kilometrowa wspinaczka na premię. Tym razem byłem przygotowany i zawczasu miałem zapięty mały blacik ;) Chłopaki ruszyły bardzo ostro do przodu, początkowy kilometr na maksa, koło 30 km/h pod górę. Niektórzy wyglądali na rasowych górali, długie, smukłe sylwetki... ja wyglądałem przy nich na tłuścioszka ;P Jednak wyszło tak, że gdy na zmianę wyszedł mi Rodolfo, z którym potem przejechałem większość trasy, nikogo już za nami nie było. Na szczyt dotarłem sam z kilkudziesięcioma metrami przewagi.

Potem długie zjazdy i druga już mniej górska część trasy. Dla mnie trudniejsza... Dużo długich hopek, zmienność rytmu, wiatr, słońce. Dla mojego towarzysza też nie było lekko, bo na około 40 km przed metą zostałem sam. Ostatnią część trasy pokonywałem już treningowo w przeciwnym kierunku i wtedy wydawało się, że to łatwy teren. Jednak zmęczenie i skurcze bardzo dawały się we znaki i ponowne wdrapanie się nad Ubrique było naprawdę ciężkie. Ostatnie 10km już w dół do miasta. Nie dogonili mnie... Wygrałem :)

Jadąc cały czas z przodu czułem się, jak na wielkim tourze. Cały czas z przodu wóz organizatora i policja. Ostatnie 30 kilometrów jechałam praktycznie otoczony przez motory policyjne i te organizatorów, z których robiono zdjęcia - mam prawdziwą sesję. Na koniec jeszcze wywiad dla lokalnego radio... Nawet znaleziono tłumacza, bo ja po hiszpańsku to jeszcze słabiutko. Zewsząd szczere gratulacje, nie ma takiego poczucia zawiści jak często zdarza się u nas. A pyszna pealla, piwko i dekoracje zwieńczyły ten niesamowity dla mnie dzień.

W najbliższy weekend jeden z większych evetnów w okolicy. La Sufrida, czyli cierpienie. W bardzo podobnych okolicach, też z premią na Los Palomas. Zobaczymy jak wyjdzie porównanie.

Wszystkie fotki z galerii organizatora dostępnych tu i tu.

Thursday, May 23, 2013

giro di alfarnate

Dawno nie było czysto wyścigowego wpisu, więc chyba najwyższy czas. W końcu już prawie koniec maja. Zatem na pierwszy ogień na hiszpańskiej ziemi poszły zawody  "Pirineo de la Costa del Sol". Zawody typu cicloturista, więc coś jak nasze, albo bardziej słowackie lub czeskie maratony. Niby ruch otwarty, ale wszędzie gdzie trzeba stoją ludzie kierujący ruchem, przed większymi grupkami jest pilot, no i góry... Ze wspólnym, wolnym startem trochę ponad 100 km i prawie 2,5 w pionie.

Wspólny start naprawdę spokojny, wjazd na pierwszą premię i długi zjazd w spokojnym tempie, bez przepychania, także na start ostry wszyscy dojeżdżają razem. Po starcie od razu do góry i to tak koło 10 kilometów :) Niestety dopada mnie pech bo, gdy na początku wszyscy wyrwali bardzo mocno do przodu spada mi łańcuch i muszę się zatrzymać. Na dzień dobry mam do odrobienia do czołówki kilkadziesiąt sekund pod górę... Udało się dojść grupę zasadniczą, trochę z przodu był jeszcze naciągający peleton, późniejszy zwycięzca. Blisko szczytu zaczęły się skoki i byłem trochę za daleko... Zostałem w drugiej grupce. Na płaskim, którego wiele nie było Hiszpanie jakoś mocno nie współpracowali, więc choć czołówka była blisko to nie udało się jej dojść. Jeszcze przed którąś z kolejnych górek było blisko, ale koniec końców skończyło się na kilku kilometrach samotnej gonitwy. Warunki były ciężkie, właśnie taka lekka namiastka tegorocznego giro. Rano koło 4 stopni, mocny wiatr i co jakiś czas kropiący deszcz. Za chwilę znów byłem w mojej grupce.

Przed startem ostrzegali przed jednym fragmentem drogi, że jest nie najlepszy - żeby takie nie najlepsze drogi były w Polsce... Na koniec czekał nas podjazd drogą, którą na początku zjeżdżaliśmy, w sumie pewnie z 8 km. Z mojej grupki docieram na szczyt pierwszy i do mety już tylko w dół, choć pod silny wiatr. Jednak z dwu minutową przewagą nad kolejnymi zawodnikami z mojej grupki jestem na mecie, niecałe 10 minut za zwycięzcą. 14-te miejsce open i 5-te w kategorii. Do auta dojechałem na kapciu, więc może początkowy pech na końcu trochę odpuścił.

Wnioski? Góry są piękne :D. A na poważnie to oboje stwierdziliśmy, że troszkę hiszpańskiego trzeba się poduczyć, bo ludzie przyjaźni i fajnie by było wiedzieć, co do nas mówią ;). Myślałem, że będą tutaj naprawdę szaleć na zjazdach, ale chyba nasza ułańska fantazja jest większa niż ich hiszpańskie temperament :P. Za to pod górę szybko nawet. Nie było stromo, ale tak oscylując około 20 km/h pod górę to praktycznie cały czas. Na tej trasie, na mierzonym odcinku, średnia wyszła mi pod 32 km/h.

Na potwierdzenie ciężkich warunków jeden fakt. Z 270 startujących zawody ukończyło 207 osób.

No i najważniejsze, mój dodek jest z powrotem.

W najbliższym czasie w okolicy mamy jeszcze kilka fajnie zapowiadających się zawodów, także wkrótce więcej newsów z Andaluzji.

Wednesday, May 8, 2013

wieża babel

Bardzo często zastanawiamy się czy jesteśmy na wakacjach czy przeprowadziliśmy się w celach zarobkowo-zdrowotnych... I na razie naprawdę czujemy się jak na długim turnusie :)

Dorotka wylądowała u tego samego gentlemana co ja, także nawet w pracy można sobie zrobić przerwę na miłą pogawędkę. Żyjemy, mieszkamy i pracujemy w prawdziwej wieży Babel. W sobotę byliśmy na urodzinach mojego team leada - Greka, który jest z Serbką. Oprócz tego Portugalczycy, pół Portugalka - pół Francuzka, pół Greczynka - pół Polka, no i Polacy... A to i tak tylko ludzie związani jakoś z moim teamem.

Rowerowo też co raz ciekawiej. Zwiedziliśmy już finisz i sporą część trasy jednego z etapów Vuelty (8. na Alto Penas Blancas), zaliczany kolejne, piękne miejscówki - ostatnio Tarifę i szykujemy się na debiut w lokalnych zawodach. Długi dzień pozwala na całkiem fajne przejażdżki nawet w tygodniu... Teraz jasno jest jeszcze po 21, więc wczoraj udało mi się zaliczyć 120 km trasę do Gaucin.

Mankamenty? Tak naprawdę na razie tylko jeden - komary. Czasami nie dają pospać, musimy sobie coś wymyślić, żeby skutecznie się chronić ;)

Sunday, April 14, 2013

budzikom... drugie życie :)

Minął już prawie miesiąc odkąd pojawiliśmy się na Campo de Gibraltar i to jedno można stwierdzić na pewno. Nie jest to miejsce dla ludzi, którzy lubią pospać i przy tym żyć aktywnie :P

Z jednej strony, żeby uniknąć gorącego słońca, bo w sumie to już tutaj jest lato, na weekendowy trening wyjeżdża się najpóźniej o 8.30. I faktycznie po 12-tej słońce grzeje sobie już bardzo mocno. Może tego nie czuć, bo wieje chłodny wiaterek, ale potem widać na naszych nieopalonych polskich ciałkach ;)

Z drugiej strony, już teraz słońce zachodzi koło 21-wszej, więc już dobrze wieczorową porą jest jak w środku dnia. A że na brak atrakcji w okolicy nie można narzekać na spanie nie ma czasu :)

Wczoraj z rozpędu wyszła mi ponad 200 kilometrowa wycieczka... Miało być z 50 mniej, ale pętelka po górkach się trochę wydłużyła. Na razie zaczynamy poznawać okolicę, ale jest wiele pięknych i nawet całkiem nowych dróg, po których aż miło sunąć. Zaraz pewnie wybierzemy się zobaczyć, gdzie w tym roku uderzy Vuelta. A kolarzy od metra...

A dzisiaj Dorotka zaliczyła pierwsze małe kompanie w morzu :) Trzeba było strawić trochę obiadku. Pierwszy test lokalnej knajpy. Przegląd mięs i butelka wina.

Tuesday, March 26, 2013

semana santa

Tym razem wszystko pędzi szybko. Po wycieczce na Gibraltar w lutym sprawy nabrały niezłego rozpędu i wszystko potoczyło się w mgnieniu oka. Zamiast ponownie wziąć szablę w dłoń wylądowałem u gentlemana zajmującego się zakładami ;)

Wylądowałem to może nie właściwe słowo, bo odbyliśmy całkiem długą podróż samochodem. W sumie o wiele dłuższej w Europie się nie da... Prawie trzy i pół tysiąca kilometrów podzielone na 4 etapy. Najpierw króciutki do Nysy, ale poprzedzony pakowaniem samochodu, wysyłaniem paczek i jeszcze ostatnim dniem w pracy Dorotki. Po siedemnastej opuściliśmy zamglony Kraków zapakowani po dach. Trochę było obaw czy uda nam się umknąć przed zimą na letnich oponach, zimowych do Hiszpanii nie było sensu zabierać. Szczęśliwie zdążyliśmy przed śniegiem, który zaatakował dzień później.

Drugi przystanek mieliśmy w Heidelbergu u cioci Dorotki. Kolacja, szybki, wieczorny spacer po mieście, oglądanie zdjęć - nie było czuć zmęczenia podróżą. Na kolejny dzień mieliśmy zaplanowany najdłuższy etap. Niemcy, cała Francja i nocleg pod Gironą. Wszystko zgodnie z planem, nawet korki spowodowane wypadkami udawało się nam omijać. Prowansja zieleni się już pięknie wiosną, w oddali było widać Mount Ventoux. Po zmroku dotarliśmy do hotelu.

Rano mieliśmy hotelowe śniadanie i rozpoczęliśmy ostatni etap. Chyba najtrudniejszy. W sumie GPS pokazał, że mamy więcej do przejechania niż poprzedniego dnia, ale po małych optymalizacjach wyszło troszkę mniej, ale nadal było około 1150 kilometrów. Zmieniając się za kółkiem szło gładko, cały czas autostrady... No właśnie. Te hiszpańskie nas bardzo zdziwiły. Okazało się, że polskie karty kredytowe nie są akceptowane, a gdy przyszło zapłacić coś koło 35 euro to nie mieliśmy tyle gotówki. Było cofanie, lekka nerwówka, ale koniec końców udało się zapłacić dolarami. Potem jeszcze w okolicach Granady mocno się rozpadało, więc trzeba było odrobinkę zwolnić, ale widoczki wynagradzały zmęczenie podróżą. Koło 21 dotarliśmy do Santa Margarity, jeszcze chwila czekania na zarządce aparthotelu i mamy klucze. Uff... Jesteśmy na miejscu.

Pierwszy apartament nie był szczytem marzeń. Właściwie to widok z niego nie był taki, bo wszystkie apartamenty są identyczne. Udało nam się przenieść jeden obok i z okien mamy teraz widok na morze i wstające rano słońce :)

Minął pierwszy tydzień. Przyjechały bagaże. W pracy w porządku, multikulturowo i od razu jest coś do robienia, nie ma długich korporacyjnych procedur. Ludzie pomocni i otwarci. Udało się kilka razy wyjść na rower. Tereny są super. Na razie jeszcze pogoda nie rozpieszcza, dość często pada, choć jest cieplutko. Teraz mamy semana santa - święty tydzień, więc jest okazja żeby zobaczyć jak Wielkanoc jest obchodzona w Hiszpanii. Msza była jak mecz piłkarski :P

Tuesday, March 5, 2013

skała.gi

To już pewne. Przynajmniej na rok jedziemy próbować innego chleba. Gibraltarskiego.

W zeszłym tygodniu miałem ostateczne rozmowy na miejscu, no i koniec końców postanowiliśmy spróbować. Najważniejsze, że we dwoje.

Luksusy bycia bezrobotnym przez jakiś czas pozwalają na załatwianie wszystkiego na miejscu jeszcze w Krakowie i już na układanie rzeczy tam daleko w Hiszpanii.

Także, w tym roku może zdobędziemy jakieś szczyty i przełęcze Sierra Nevada, które widać gdzieś tam daleko, ośnieżone na miejscu.

BTW, zapotrzebowanie na specjalistów jest spore, więc jakby ktoś rozważał różne ciekawe opcje może się odezwać.

Friday, February 15, 2013

melonik na wieszak

Kariera "złotego chłopca" okazała się krótka. Rozkręcanie, o którym wspominałem ostatnio trwało dla mnie zbyt dłuuugo. Może za bardzo chcę zrobić coś sensownego, a nie bawić się we wnioskowego ping-ponga. Trzeba iść do przodu. Z jednej strony trochę szkoda, bo potencjał rozwojowy był spory, ale z drugiej liczę, że będzie tylko lepiej.

Teraz dwa tygodnie luzu i może jakiś mini obozik. Jeszcze spokojnie, przede wszystkim wytrzymałość i siła w oczekiwaniu na słońce. Jutro zaczynamy od Alpe d'Huez ;)

A od marca nowe wyzwania.

Thursday, January 24, 2013

zimowe spacery

W tym roku jedziemy bardzo ogólnorozwojowo. Ponoć dobrze jest coś zmieniać, żeby dać organizmowi nowe impulsy do działania, więc zobaczymy co z tej teorii wyniknie. Zima w tym roku nie pozwala na jazdę na zewnątrz, ale za to można fajnie się zmęczyć przemierzając kilometry na własnych nogach. Narty zjazdowe w tym roku poleżą w koncie czekając na przyszły sezon, a my zaliczamy kolejne "przechadzki". W sumie, nawet nie trzeba daleko jechać. Pierwsze lepsze pole i jest niezła zabawa w przebijaniu się przez śnieg miejscami sięgający pasa.

Spinningu na razie nie wiele... Czekam na towarzystwo :) Jest jeszcze basen, siłownia (już mam 300 kg przy leg press), trenażer z zapiętą czasówką... Będzie dobrze. Przydałoby się jeszcze trochę słońca, a przynajmniej czystego powietrza :/ Krakowski smog jakoś nie zachęca do outdoorowych aktywności.