Saturday, December 24, 2011

ciesz się, że masz świadomość

Takie coś ostatnio usłyszałem... I teraz nie wypada nic innego jak okazywać radość, taką prostą, prawdziwą, bez zbędnych dodatków, które tylko zakłamują rzeczywistość. Tego też Wszystkim życzę! Radości na co dzień, jak najczęstszych uśmiechów losu, aby trudy codziennych spraw nie przesłaniały nam tego, do czego naprawdę chcemy dążyć. I wiary w to, że nasz cel jest właśnie tym wyśnionym marzeniem, którego pragniemy najbardziej.

Monday, November 28, 2011

stany skupienia

Ten miesiąc miał na pewno 30 dni? Ja ciągle mam wrażenie, że cofnięcie zegarków pod koniec października przeniosło nas kilka lat wstecz. Dużo się wydarzyło, trochę się pozmieniało. Wtajemniczeni będą wiedzieć o wszystkim, a tutaj napiszę tylko o tym co zwykle.

W sobotę na DSR Demo Days w Gliwicach odbieraliśmy puchary za klasyfikację generalną cyklu RoadMaraton. Te malutkie - indywidualne, no i ten wielki - za klasyfikację drużynową. Ogólnie trzeba przyznać, że czerwone barwy Bikeholików były bardzo często widoczne na "placu dekoracyjnym". A wzniesienie przechodniego pucharu za drużynówkę byłocałkiem przyjemnym doświadczeniem, mimo dość dziwnych zasad rywalizacjio ten puchar i całorocznych rozterek czy w ogóle warto. Było to też takie symboliczne pożegnanie, gdyż w przyszłym roku będę startował w teamie Nutraxx - także motywacji do ciągnięcia kolarskich aktywności na pewno nie zabraknie.

No i kończy się ten listopad... a zza okna wygląda wiosna jakby i przyroda czuła to proste, czyste szczęście. A schodząc znowu na Ziemię, trzeba się zacząć na nowo wplatać w tryby treningowe. Na razie spokojnie, bo jeszcze czuje trochę "niepodległościową" przechadzkę poGorcach, ale wygląda też na to, że później może to być niezbędne do minimalizacji czasu zostającego na błądzenie tęsknymi myślami. Na pocieszanie może rozrośnie się trochę park maszyn ;)

Thursday, November 3, 2011

a co pan ma pod maską?

W zeszły piątek, już na odcięcie tego roku grubą kreską, byłem na badaniach wydolnościowych. Akurat była okazja zrobić je na miejscu przy okazji wizyty Diagnostix w Krakowie. Najbardziej kompletny raporcik zgodnie z zapowiedzią wrzucam tutaj. Nie jest źle, biorąc pod uwagę już spore zmęczenie sezonem, cienką krew i trochę anty-sportowe ostatnie dni to nawet można by powiedzieć, że całkiem dobrze. Teraz trzeba zbierać motywację na nowy rok.

Friday, October 28, 2011

2011 słowno-muzycznie

Podium Izery Tour
Podkreślałem to już kilka razy, ale wydaje mi się to jednym z najważniejszych czynników decydujących o tym, że ten sezon mogę zaliczyć do udanych. Udało się cały rok przejechać bez żadnej kraksy. Można by  powiedzieć, że to nic takiego, ale jednak doświadczenia ubiegłych lat uczą, że każda wywrotka bardzo mocno odbija się na dyspozycji. Pewnie oprócz czysto fizycznych aspektów pojawia się też jakaś blokada psychiczna i potem ciężko jest znowu wrócić na wysoki poziom. Teraz zawsze już będę rozumiał tłumaczenie zawodników, nawet zawodowców, że wypadek w okresie przygotowawczym czy już w trakcie wyścigu ma olbrzymi, negatywny wpływ na wynik sportowy. A co do sezonu 2011...

Nareszcie udało się coś wygrać! Dotychczas wpadały jakieś bardzo lokalne czasówki, ale zwycięstwo w wyścig ze startu wspólnego obstawionego ogólnopolską (a czasami i ogólno-środkowoeuropejską :P) stawką do tej pory było poza zasięgiem. Czasami był to wynik pecha, a pewnie częściej braku doświadczenia, przysłowiowej nogi i tej, trudnej do opanowania, umiejętności wygrywania. Teraz się udało i to nawet nie raz :D Żeby znowu nie powstała powieść-rzeka to wymienię tylko te rzeczywiście wygrane zawody, czyli pierwsze miejsca open.

Nowy Sącz
Zaczęło się od wygranej na kultowej Równicy w pierwszym maratonie drugiej edycji RoadMaraton, potem był dość słabo obsadzony maraton w Srebrnej Górze, pierwsza wygrana w wyścigu masters w Bielinach, chyba najprzyjemniejsza wygrana w wyścigu Izery Tour i seria czasówek na koniec - Strbske Pleso, Miechów, Sułoszowa.

Oprócz tego było jeszcze kilka niezłych wstępów, po których nie mogę mieć do siebie pretensji o brak starań. Zakończone wygraną w kategorii maratony w Parczewie oraz Lanckoronie, przyzwoite występy na Tour de Pologne Amatorów, w Roznavie i Road Trophy. Ogólnie 9 pierwszych miejsc (w tym 7 open), 3 drugich i 2 na trzeciej pozycji. Wytrwała jazda przez cały rok przyniosła też sukces w klasyfikacji generalnej RoadMaraton.

Były oczywiście też takie imprezy, których bardzo mi szkoda... Defekt na Jarnej wyeliminował mnie z walki. Choć i tak przy panującej wtedy aurze byłoby bardzo ciężko. Podobnie Tatry Tour... Z powodu aury w ogóle zrezygnowałem ze startu. A zawód, bardziej etyczny, pozostał po tegorocznej edycji Pętli Beskidzkiej.

Infrasettimanale Classico
Oprócz samego ścigania bardzo ważny jest ten czas przed. I tak treningowo ten rok również wypadł okazale. Zimowy obóz w słonecznym Calpe, spinning we Flexie, treningi na Cichym Kąciku, wczesnoporanne katowanie okolicznych podjazdów i  jesienny początek inicjatywy IC. Rok zamknie sie pewnie ponad 21 tys. km. Na zakończenie były badania wydolnościowe z w miarę dobrymi rezultatami, które później wrzucę, jak dostanę całe opracowanie.

Na przyszły rok trzeba sobie podnieść poprzeczkę. Na pewno odnowić licencję i wystartować w kilku wyścigach elity. Jeśli się uda "wyczarować" rower do jazdy na czas to start w MP, również w górskich. Szanse na efektowny wynik są oczywiście skąpe, ale na efektywny to już można liczyć ;) Oprócz tego trzeba będzie bronić tego, co udało się wywalczyć w tym roku i szukać okazji do nowych doświadczeń. Wyzwań na pewno nie zabraknie!

Na koniec, za cały sezon pragnę podziękować za wsparcie i kibicowanie. W szczególności firmie Tines wspierającej finansowo Bikeholików, firmie Mobile Experts i wszystkim, którzy trzymali kciuki i dopingowali na kolarskich trasach.

Sunday, October 16, 2011

gliwickie siódemki

Wczoraj zaliczyłem ostatni start w tym sezonie. Wiem, że robi się nudno, ale była to kolejna, już czwarta z rzędu, czasówka. Tzw. "Gliwickie Siódemki", czyli jazda wzdłuż autostrady na pokręconej pętli na dystansie 7777 metrów. W porównaniu z dwoma wcześniejszymi czasówkami, do tych zawodów podejście zawodników już było dość poważne, rolki, trenażery, rowery do jazdy na czas... Nic tylko się cieszyć, że bez "takiej" napinki, na zwykłym rowerze szosowym udało się dojechać na 3 miejscu open, 9 sekund za uczestnikiem tegorocznego Tour de Pologne Pawłem Bernasem i 4 za startującym w pełnym rynsztunku czasowym Remigiuszem Rolskim.

Dziękuję Wszystkim za urodzinowe życzenia. Te publiczne i te prywatne, jak coś się nie spełni wiem kogo ścigać ;)

Monday, October 10, 2011

powrót króla :P

Po ubiegłorocznej detronizacji dokonanej ręką, a raczej nogą Bartka Janowskiego ;) w tym roku zwycięstwo w czasówce Bikeholików przypadło znów w moim udziale.

Chciałem poprawić rekord trasy, który 2 lata temu ustaliłem na równe 30 minut, ale nie udało się. Wyszło o 38 sekund za dużo jazdy :/ Za zimno trochę było, w końcówce już aparat oddechowy się przytykał i charczał. Trzeba wymienić na nowy model, albo trochę odrestaurować przez najbliższy czas jakimś porządnym złocistym płynem. Niemniej jednak średnia powyżej 40 i drugi czas w historii - nie jest źle :P

Sunday, October 2, 2011

poprawka na Widnicy

Wczoraj odbyła się druga edycja miechowskiego Pucharu Widnicy, czyli sprintu pod górę. 1200m i niespełna 100m w pionie jazdy indywidualnej na czas. Udało mi się obronić zeszłoroczny tytuł, choć czasy w tym roku były dużo lepsze i wszyscy byli zdecydowanie bliżej siebie. Choć patrząc na dystans do pokonania różnice i tak były znaczące. Nowy rekord do pobicia 3 minuty 9 sekund. Za rok atakujemy barierę 3 minut ;)

Monday, September 26, 2011

czas na czas

Słowo się rzekło, więc wczoraj rozpocząłem serię czasówek kończących sezon. Na pierwszy ogień poszedł uphill z miejscowości Tatranská Štrba do Štrbské Pleso. Około 9,5 km i 450 metrów w pionie, cały czas równo pod górę, bez żadnych wystromień. Można się było zastanawiać czy nie próbować rozkręcać blata, ale jednak postawiłem na jazdę z wysoką kadencją, co chyba się sprawdziło. Pogoda w Tatrach po prostu przepiękna. Można było obserwować klasyczne zjawisko inwersji temperatury, w drodze na Słowację w Nowy Targu był 1 stopień, w Bukowinie już około 7, na Łysej Polanie 3, a na słowackiej magistrali już około 10, w dodatku pełne słońce i raczej słaby wiatr, więc zapowiadało się na idealne warunki.

Podjazd z Strby to jeden z moich ulubionych w Tatrach, mogło by być trochę bardziej stromo, ale i tak te 10 km to już nie jest hopka, którą można połknąć z rozpędu. Na rozgrzewkę spokojnie zaliczyłem cały podjazd, zastanawiając się jeszcze nad doborem przełożeń. Trasa była super przygotowana, każdy kilometr był oznaczony stosownym numerkiem i średnim przewyższeniem jakiego należy się spodziewać, aż mi się przypomniały alpejskie podjazdy na Galibier i Telegraph... :)

Numerki dla zawodników przydzielone wg czasu (minuty) startu, więc też łatwo było się zorientować kiedy podjechać na kreskę i kogo się doganiało. Dla mnie przypadła 15-tka. Z 13-tka startował Słowak, który wyglądał na mocnego zawodnika, więc wydawało się, że będzie kogo gonić. Start pod górę, ale na szczęście z pomocą organizatora przytrzymującego zawodników, więc od razu można było ruszyć z kopyta. No i jak to na czasówce, jazda ma maksymalnych obrotach i liczenie na to, że wystarczy do końca. Na lekkim wypłaszczeniu na ostatnim kilometrze, już koło stawu można było pewnie wrzucić jeszcze blat, ale przy jeździe na hiperwentylacji i granicy odmowy pomyślałem, że lepiej będzie nie ryzykować. I tak jeszcze ostatnie 500 metrów pięło się dość mocno pod górę, więc łatwiej było finiszować z małej tarczy. Zawodnika z 13-tką nie dogoniłem, ale na metę wpadłem zaraz za nim, więc wydawało się, że jest nieźle. Pozostało czekać na resztę zawodników.

Okazało się, że rzeczywiście było nieźle. Nikomu nie udało się poprawić mojego czasu, więc w bardzo sympatycznej i kameralnej atmosferze odebrałem nagrodę i gratulację za zwycięstwo, choć wygrana była o włos gruby na 2 sekundy. Puchar był trochę duży i ciężki, więc był też, na zakończenie, bardzo ciekawy zjazd do auta do Strby po serpentynach z siatką w jednej ręce... Piękną pogodę i trochę czasu, który został mi do powrotu taty z Rysów wykorzystałem do zrobienia przejażdżki ostatnimi fragmentami Jarnej i początków Tatry Tour.

Thursday, September 22, 2011

wspólne treningi

Sezon zbliża się do końca, ale myślę, że warto wspomnieć jeszcze teraz o nowych i odnowionych inicjatywach wspólnych treningów w naszych okolicach. Wczoraj odbył się trzeci trening pod egidą Infrasettimanale Classico, czyli małe ściganie w środku tygodnia. Od przyszłego roku treningi te mają nabrać jeszcze większego rozmachu, będą klasyfikacje, może jakieś nagrody. A ostatnie dwa treningi, w których miałem przyjemność wziąć udział były naprawdę super. W pojedynkę taką motywację do szybkiej jazdy trudno jest w sobie znaleźć, a tam na premię zawsze ktoś będzie miał chrapkę skoczyć. Zbiera się też coraz liczniejsza grupa, więc każdy będzie miał okazję znaleźć partnera do jazdy. Stąd też nowy twitter'owy tag #ic_krakow

W weekendy mamy oczywiście tradycyjnie "Cichy Kącik". Zawsze się znajdzie tam ktoś do mocniejszej jazdy albo też do zrobienia lekkiej regeneracyjnej przejażdżki po wyścigu albo na zakończenie sezonu. Mam nadzieję, że w przyszłym roku, przynajmniej przed sezonem startowym i na "cichym" zaadaptuję się kilka pomysłów z IC i będzie też więcej osób chętnych do wspólnej jazdy. Pierwszym krokiem było otwarcie dla wszystkich grupy na Facebook'u.

Chociaż czuć już zmęczenie, szczególnie po wyścigu potrzebuje więcej czasu na regenerację niż jeszcze miesiąc temu, to aż żal, że ten kolarski rok ma się ku końcowi. Na podsumowanie, jak już weszło trochę do tradycji, mam jeszcze kilka startów w czasówkach. Pierwsza już być może w niedzielę na Słowacji.

Sunday, September 18, 2011

doliną popradu

O górskich wyścigach w kalendarzu masters już kiedyś było... Tym razem wydawało się, że dwa w miarę długie podjazdy pozwolą na zawiązanie jakieś konkretnej akcji, ale koniec końców na finiszu pojawiła się 40-osobowa grupa hartów (z rodzynkiem w postaci Pauliny Brzeźnej), w której większość jechała na siebie.

Akcji próbowałem sporo, już od początku starałem się zabrać w dobrą ucieczkę, ale nie miałem szczęścia - peleton wszystko kasował. Na podjazdach na Krzyżówkę i Boguszę też coś chciałem zrobić, ale nie było chęci ze strony najmocniejszych zawodników do współpracy. Finisz odpuściłem, takie szaleństwo nie dla mnie. Pewnie jakby droga była dwa razy szersza to i tak finiszowanie byłoby całą szerokością... Ale wyścig naprawdę fajny, super zabezpieczenie, piękna pogoda, dobre towarzystwo. Ze startu ostrego lekko ponad 100 km w dwie i pół godziny. Mam nadzieję, że w przyszłych latach dojedzie do skutku utrudnienie trasy dodatkowymi podjazdami w okolicach Krynicy.

Tuesday, September 6, 2011

road trophy

To miała być jedna z najważniejszych i zarazem najprzyjemniejszych imprez sezonu i pomimo wielu obaw i niepewności Road Trophy 2011 taką imprezą było! Jedyna, niestety, etapówka, w której można wystartować z czysto amatorskim statusem, 3 dni ścigania, po czasami aż za nadto górzystych beskidzkich trasach, fajna atmosfera i dobre ściganie - wszystko to złożyło się na zdecydowanie pozytywne wrażenia na zakończenie. Wynik sportowy też lepszy niż przed rokiem, druga pozycja open w generalnej klasyfikacji - „co by było gdyby...” za chwilę...

Przed pierwszym etapem wahałem się, jaką strategię obrać na wyścig. Atakować od początku czy próbować się oszczędzać i czekać na końcówkę. Strome ściany, które czekały na nas każdego dnia nie zapowiadały sielanki w żadnym momencie i tak też było. Jak tylko padł sygnał do startu zaczęła się zabawa. Pierwszy podjazd pod Kubalonkę od razu pokazał, z kim trzeba się będzie liczyć i nie było tu żadnego zaskoczenia – Tomek Drożdż, Kuba Perzyna i jeszcze kilku dochodzących zawodników. W Wiśle jest większa grupka, ale w odróżnieniu od sytuacji na „Pętli” wszyscy są skorzy do współpracy i podwójnym wachlarzem zmierzamy w kierunku Salmopolu. Na podjeździe od początku mocne tempo dyktuje Tomek Drożdż i w pewnym odjeżdża od peletoniku, a ja postanawiam za nim skoczyć. Tomek dalej pnie się mocno w górę już ze mną na kole, przed samą końcówką wychodzę do przodu, żeby pokazać, że jedziemy we dwóch. Na górze mamy niezłą przewagę i pomykamy w dół. Zgodnie współpracując przemykamy szybko przez Szczyrk i odbijamy z głównej drogi, pogoni za nami, póki co nie widać. Niestety tutaj dopada mnie pech... Dziura, mocne uderzenie i wylatuje mi pełny bidon. Jesteśmy dopiero w połowie trasy, więc muszę się zatrzymać go podnieść. Niestety pierwszego dnia nie towarzyszył nam jeszcze Grzegorz Golonko i nie mieliśmy zaopatrzenia w Powerade’y – tak na pewno olał bym ten bidon, ale jazda bez wody nie skończyła by się dobrze. Byłem pewien, że za nami idzie ostry pościg, więc liczyłem też na to, że i Tomka, który pojechał sam, jeszcze dogonimy. Nie wiedziałem wtedy, że w Szczyrku w kraksie leżał Kuba, a z nim zatrzymał się Andrzej Widziewicz, co z pewnością miało spory ujemny wpływ na siłę goniącego peletonu. Zaraz przed bufetem na hopce przed sobą widzę jadącego samotnie Tomka, a za sobą w podobnej odległości grupę. Czekam. Na bufecie grupa się niestety trochę rozjechała, wszyscy chcą złapać kubek z wodą... Potem już sam zawaliłem. Lekki podjazd pod „bunkry”, do przodu wyrywa trójka zawodników, z lekką przewagą przejeżdża szczyt i szybko mknie w dół. Z tyłu niestety nie udaje się zebrać do szybkiego skasowania śmiałków i wspomniana trójka, m.in. z Wojtkiem Kwiatkiem i Łukaszem Stasikowskim odjeżdża. Zostaje Kamesznica. Chętnych do współpracy nie ma już wcale. Staram się sam zminimalizować straty. Na ostatniej ścianie widać jadącą trójkę, a właściwie dwójkę, bo trzeci zawodnik został pokonany przez stromiznę i idzie pieszo. Podjazd bardzo męczący, na końcu już ledwo udaje się przepychać korby i wyprzedza mnie jeszcze jadący „na świadka” dla Tomka Drożdża Lary Zębatka. Ostatecznie niespełna dwie minuty straty do zwycięzcy.

Od drugiego etapu startujemy wcześniej, czyli o 9 rano - dla mnie w sumie idealna pora, pięknie współgrająca w dobowym rytmem dnia. Na rozgrzewce jest jeszcze trochę chłodno, ale w sektorze startowym, w pełnym słońcu temperatura już wysoka ;) Etap najdłuższy, więc i tempo na początku nie najwyższe, w Milówce zjeżdża się całkiem spora grupa, co przy otwartym ruchu wprowadza trochę nerwówki. Podjazdy w Trzebuni i Rychwałdzie też nie specjalnie przerzedzają peleton. Wszyscy oszczędzają nogi na główną „atrakcję” dnia. Główna drogą na przełęcz Kocierską jest w przebudowie, więc pozostaje tylko wjechać tam boczną dróżką wśród domów... Gdy tylko odbijamy z główniejszej drogi w lewo od razu można przypomnieć sobie jak bogata jest polszczyzna. Pół peletonu przeklina organizatora :P

Ściana, która wyrosła przed nami okazała się nie taka tragiczna, jadąc spokojnie, bez zrywów i przyspieszeń można było się jakoś wydrapać na górę, choć dużo milej byłoby podążać standardową drogą. Oby za rok już remont nie stwarzał okazji do ponownego odwiedzenia ulicy Widokowej. Na szczycie jest nas bodajże sześciu i w nagrodę za męczarnie mamy piękny zjazd w kierunku Andrychowa. Oczywiście, żeby nie było za łatwo, jak tylko kończy się zjazd skręcamy w lewo i pniemy się znów pod górę na Targanice. Tym razem też stromo, ale nie aż tak bardzo i też dużo krócej. Zostaje nas czterech i pozwalającym (nawet za bardzo) rozwinąć skrzydła zjazdem zmierzamy do Porąbki. Gdy wypadamy na główną drogę do Żywca zaraz za nami jest spora grupa pościgowa, co w naturalny sposób powoduje zmniejszenie tempa. Na hopkach w Tresnej odjeżdża dwójka zawodników, jeden szybko rezygnuje, a drugi próbuje sił aż do Szczyrku. Drużyna lidera nadaje jednak wystarczająco mocne tempo, tak że samotny odjazd był skazany na niepowodzenie. Od Szczyrku mamy już tylko góra – dół. Orle gniazdo, potem Salmopol, zameczek i podjazd na metę na Ochodzitą. Na Salmopolu mam już lekkie problemy z utrzymaniem tempa, a gdy robi się bardziej stromo na zameczku w Wiśle postanawiam jechać swoim tempem. Jest nas wtedy już tylko czterech. Zaraz po mnie od uciekających Tomka Drożdża i Kuby Perzyny odpada Wojtek Kwiatek. Na szczycie podjazdu dojeżdżam do Wojtka i razem próbujemy zmniejszyć około pół minutową stratę. Szybki zjazd przez Stecówkę i do mety zostaje nam tylko kilka schodów, na najbardziej stromym odrywam się od Wojtka i końcówkę pokonuje sam, żeby na mecie zameldować się z trochę ponad minutową stratą za zwycięskim Kubą, który pomimo piątkowych szlifów pokazuje, na co go stać.

Trochę potwierdziły się moje obawy, że 39x25 to będzie za mało. Wszystko szło wyjechać, ale na najdłuższym etapie noga już była na za bardzo zmęczona na końcówkę. Po etapie drugim, w generalce awansowałem na drugie miejsce, ale do prowadzącego Tomka miałem już 3 minuty straty i tylko szaleńczy atak i liczenie na słabszy dzień przeciwnika mogły przynieść końcowe zwycięstwo. Nic takiego jednak nie miało miejsca.

Etap trzeci zaczął się od razu od kilku mocnych akcentów, podjazd po płytach pod Koczy Zamek, ekstremalnie stromy zjazd do Kamesznicy i stromy wyjazd boczną drogą poznaną na „Pętli” do Lalików. Pierwsze 10 kilometrów wyłoniło już grupkę, która w całości dojechała do końca. Najbardziej zależało Andrzejowi, który dążył do odrobienia 7 minutowej straty w kategorii B, która pozostała jeszcze z pierwszego pechowego etapu. Zgodnie współpracując pokonujemy Nieledwię, wjeżdżamy do Czech i szybko lecimy przez Jablunkov z powrotem do Polski. Cieszę się, że moje pierwotne sugestie zostały wzięte pod uwagę i końcówka trzeciego etapu nie była rozgrywana po ekstremalnych stromiznach, ale bardziej klasycznym podjazdem. Zaraz za granicą próbuję zaatakować, ale poprawka Tomka jasno pokazuje, że o zwycięstwie w generalce należy zapomnieć. Nasza szóstka jeszcze się zjeżdża, ustalamy, że ścigamy się do karczmy na Ochodzitej i heja... Taniec zaczyna Kuba Perzyna atakując na serpentynach w Koniakowie. Sytuację cały czas kontroluje Tomek. Ja akurat z szóstej pozycji mam lekkie problemy, żeby mocno przyspieszyć – już mocno czuć trudy ścigania. Swoim tempem dochodzę do Wojtka Kwiatka i zbliżam się do prowadzącej dwójki. Poprawia Tomek, do niego próbuje doskoczyć znów Kuba. Jednak Tomek jest zdecydowanie najmocniejszy i niezagrożenie zbliża się do szczytu, ja jeszcze zaciskam zęby, kilka zębów w dół i mijam szczyt jako drugi. Trzeci jest Kuba, którego (trochę mało kulturalnie) na kresce 500 metrów dalej mija jeszcze Wojtek.

Drugim miejscem trzeciego dnia potwierdzam też drugą pozycję w klasyfikacji generalnej. Ostatnia dekoracja, w końcu małe, niesłodkie co-nieco i miłe spotkanie wieczorem ;) Żal było wyjeżdżać, takich imprez zdecydowanie nam brakuje! Pięknie dopisała pogoda, zdecydowanym krokiem naprzód było wprowadzenie elektronicznego pomiaru czasu, do pełni szczęścia brakuje jeszcze tylko przynajmniej częściowego ograniczania ruchu na trasie. Sportowo też było bardzo ciekawie, trudne trasy, mocne tempo i niepowtarzalna atmosfera kolarskiego, kilkudniowego święta. Zdecydowanie zasłużenie wygrał Tomek Drożdż, można gdybać, co by było gdybym na pierwszym etapie nie zgubił bidonu, a Kuba nie leżał w kraksie, ale okazja do rewanżu, mam nadzieję, będzie za rok!

Monday, August 29, 2011

sprężynowo

Tradycyjnie już w tym roku planowanie weekendowego ścigania było poprzedzone długim spoglądaniem na mapy pogody... Jeszcze w sobotę rano wydawało się, że deszcz nie odpuści i wyjazd będzie trzeba odłożyć. A alternatywy były dwie - Rajd wokół Tatr i wyścig w słowackim Martinie. Ponieważ nie zapowiadało się na wyścig w niedzielę, zatem jeszcze w sobotę rano siłowy trening. A tu niespodzianka i po południu prognozy mówią, że w okolicach Martina w godzinach wyścigu będzie dobrze.

Zatem w niedzielę, wcześnie rano jeszcze jeden rzut oka na prognozy i jedziemy. Na miejscu rzeczywiście już sucho, a przy masztach na Martinskie Hole nawet widać, że przebija się słońce. Start z rynku w Martinie i od razu pod górkę. Szybko pod górkę ;) Na moje nieszczęście na trasie była właśnie tylko ta jedna górka, pokonywana dwa razy, na początku i na końcu przed zjazdem z powrotem do miasta. Zaraz po zjeździe ucieka dwójka, ale mocno wiało, tempo też było dobre, więc wydawało się, że są bez szans. A jednak, jak to zwykle bywa - "ucieczka, w której Cię nie ma jest decydująca". Ale uczciwie muszę przyznać, że i tak bym nie dał rady. Hopkowata trasa, wiejący wiatr sprawiały, że miałem spore problemy z utrzymaniem tempa peletonu. Sobotni trening nie był pewnie bez znaczenia, ale naprawdę chwilami myślałem, że już puszczę i zaciskając zęby odliczałem czas do końca sprężynując na końcu grupy. Na końcu postanowiłem, że wyjadę się do końca i skoczyłem za kilkoma kontrującymi zawodnikami. Strata do dwójki była już 3 minutowa, więc nie było szans ich dojść, ale pozostała jeszcze walka o podium. Na wspomnianym podjeździe odjeżdżam trochę towarzyszom, ale do końca 9 kilometrów... Dochodzi mnie dwójka zawodników i współpracując, dojeżdżamy do mety przed peletonem. Na końcu niewiele zabrakło, żeby być oczko wyżej i tym samym na podium kategorii, ale jednak zabrakło sprinterskiego wykończenia. Ostatecznie 5-ty open.

Jak zwykle na Słowacji wyścig bardzo fajnie zorganizowany, świetnie zabezpieczony, no i rozgrywany na dobrym tempie.

Sunday, August 21, 2011

prawo początkującego

Pierwsza wizyta w Górach Izerskich zakończyła się sukcesem. Wczoraj udało się wygrać wyścig Izerski Tour rozgrywany na polsko-czeskim pograniczu. Relacja na stronie Bikeholików.

Tuesday, August 16, 2011

pomidor

... czy tam może ogórek? Najważniejsze, że bardzo smaczny i oby takich jak najwięcej. W długo-weekendową niedzielę w Miechowie odbył się wyścig na ciekawej, pagórkowatej trasie z metą na Widnicy, gdzie w zeszłym roku startowałem w czasówce. Ścianko było fajne, choć trochę zawaliłem, powinienem był to wygrać - trzeba było jechać w innej koszulce :P Tak to mnie wszyscy gonili, a innym się upiekło. Na pocieszenie pozostaje wygrana z grupy i drugie miejsce.

Saturday, August 13, 2011

toury

W piątek zaczęła się zabawa. Rano start w Tour de Pologne amatorów. Pozostał trochę niedosyt, bo przez organizację startu wyścig był kompletnie nieczytelny... Trochę pobawiłem się w gregario, ciągnąc cały Ząb i potem trochę Sierockie i Bukowinę. Mieliśmy mocną grupę, ale brak informacji o tym jak idzie startującym w innych sektorach spowodował, że ściągając i czarując się między sobą straciliśmy za dużo czasu. Zdecydowanie zabrakło mocnej współpracy w Czerwiennym. Mimo to i tak jazda była przyjemna, a naszym tempem też pierwsze rundy jechali zawodowcy. Ostatecznie ósme miejsce open. Po wyścigu wycieczka na Gliczarów i dopingowanie zawodników. Niestety dopiero na ostatniej rundzie było prawdziwe ściganie i wtedy było widać ogromny wysiłek, jaki trzeba było włożyć w tą ściankę.

Sobotni dzień był przeznaczony na Rajcza Tour. Na początek wspólny start obu dystansów, czyli ponad 200 luda i pełno „trzepaków”... Na podjeździe na Kotelnicę z Nieledwi spokojnie do przodu, żeby kolejny podjazd wąską, leśną droga jechać już z przodu. Do mety daleko, więc nikomu nie chce się jeszcze jechać, tempo spada, zjeżdża się bardzo duża grupa. Ruch otwarty, więc zaczyna być (nie)ciekawie. U Poloka idzie już konkretniejsza selekcja, tak że po rozjeździe dystansów jest już w miarę komfortowa grupa, ale jak zwykle większość patrzy tylko jak tu się oszczędzać... Przysłop bez szaleństw kontrolując tempo Tomka Drożdża. W Zawoi już wiele osób czeka z niecierpliwością na bufet. Ustalamy, że staniemy „pokojowo” wszyscy. Niestety niektórzy robić tego nie potrzebowali, bo „stołowali” się z jadącego samochodu, a bufet wykorzystali na to, żeby zdobyć przewagę... Z Krowiarek aż do Jabłonki gonimy kolegów Drożdża i Kozioła jadąc blisko 50 km/h po zmianach. Dogonić się udało, ale gonitwa mnie osobiście kosztowało to bardzo wiele wysiłku i krzyków, żeby zorganizować odpowiednio pogoń. Na Słowacji hopki i wiatr, dobrze, że tempo spada. Na ostatnim podjeździe na granicę słowacko-polską zastanawiamy się czy w końcu finisz jest na górze czy w Rajczy. Trochę skoków, ale dość mało konkretnych, więc grupa się trzyma w całości razem. Przed Rajczą próbuję 2 razy skoczyć mając świadomość, że finisz w mieście jest fatalnie umiejscowiony. Odjechać się nie udaje. Rajcza – rondo, 3 zakręty 90 stopniowe na ostatnich metrach... porażka. Nie ma sensu ryzykować. 7 open i 4 w kategorii, właściwie z czasem zwycięzcy. Niestety znowu powtarza się sytuacja, że korzystający z nieregulaminowej pomocy zajmują czołowe miejsca... A dodatkowo fatalna organizacja mety i niezrozumiale słaba praca sędziów spowodowały, że radość w sumie niezłego wyścigu została dla mnie całkiem zepsuta.

Na deser pozostał wyścig w Rożnawej na Słowacji – Gemer Tour. Znając te zawody i stawkę, jaka się tam pojawia wiedziałem, że może być bardzo ciężko dobrze pojechać mając w nogach już dwa dni startów z rzędu. Było jednak nadspodziewanie dobrze. Początek blisko czoła, żeby nie tracić sił na gonitwę. Jeszcze przed pierwszym poważnym podjazdem poszła, jak się później okazało, decydująca ucieczka, której -- patrząc jeden na drugiego nie dało się później zlikwidować. Za Muraniem wychodzę na zmianę, a że akurat innym przechodzi ochota do jazdy to wraz ze jednym Słowakiem odjeżdżamy, a na podjeździe zostaję już sam. Na dole do czołówki mam 2 minuty 15 sekund straty. Jadę swoim rytmem (choć wcale nie lekko) czekając na jakąś kontrę z peletonu. Takowej widać nie było, więc dwie premię i jeszcze sporo kilometrów później jadę sam. Po dwóch premiach, przedzielonych tylko króciutkim zjazdem stratę do liderów zredukowałem do minuty, ale potem były zjazdy i bardziej płasko, więc wiedziałem, że nie dojdę, niestety to nie Alpy i brakowało jeszcze kilku kilometrów w górę. Bardziej więc czekałem na pozostałości peletonu. Pojawił się między innymi Marcin Korzeniowski i Kamil Maj i dalej w szóstkę ładnie goniliśmy czołówkę. Niestety przed ostatnim podjazdem „po autach” dochodzi nas jeszcze kilku kolejnych zawodników, co skutecznie zabija współpracę. Potem już tylko skoki, nasza mała, polska koalicja poskutkowała i koledzy zajęli 2 niższe pozycje na podium w kategorii B. Ja ostatecznie 11 open i siódmy w kategorii, mimo to jestem zadowolony bo trzeci dzień z rzędu udało się pojechać dobry wyścig, czułem się nawet lepiej niż dzień wcześniej w Rajczy. Szkoda, że w tym roku za punkty na premiach górskich nie było euro, bo bym zebrał dwa ;) A sama impreza w Rożnawej, jak zwykle super zorganizowana, niestety naszym maratonom jeszcze dużo brakuje do tych rozgrywanych u południowych sąsiadów. Poziom sportowy też wyższy, 130 km z średnią blisko 38 km/h przy około 1800 metrach w pionie.

W poniedziałek rano wracam do domu i potem prosto do pracy...

Sunday, August 7, 2011

Brzegi

Tygodniowy urlop miał zacząć się wyścigiem Tatry Tour. Niestety pogoda okazała się mało łaskawa i postanowiłem zrezygnować ze startu. Będąc w Starych Smokowcach długo wahałem się nad ostateczną decyzją, ale jednak zwyciężył (mam nadzieję) rozsądek. Nie chciałem jechać na wycieczkę, a ponad 5 godzin w deszczu i zimnie, w dodatku na górskiej trasie pełnej szybkich zjazdów powodował obawę, że ściganie może się zakończyć mało pomyślnie. Była jeszcze opcja startu na krótkiej trasie, jednak koniec końców i to wydawało się być mało sensowne. Powróciwszy na miejsce noclegu w Brzegach wybrałem się jeszcze na spacer na Głodówkę chcąc zobaczyć przejeżdżający peleton, ale trochę źle wyliczyłem czas i nie uśmiechało mi się stać w deszczu, a że nawet policjanci nie wiedzieli, gdzie jest czołówka to wróciłem z powrotem. Szkoda kolejnego prestiżowego wyścigu na Słowacji w tym roku :/ - chociaż nawet na spacerze zdrętwiały mi trochę dłonie to nawet nie chcę myśleć, co by było na wyścigu.

Brak startu w Tatry Tour trochę zburzył mi plan pobytu, a że dodatkowo pogoda w kolejnych dniach nadal nie była delikatnie mówiąc najlepsza, trzeba było wykorzystywać każdą chwilę słońca, żeby dobrze przygotować się do kolejnych startów. W niedzielę udało się na sucho, wcześnie rano zaliczyć kilka razy Zdziar i zrobić rekonesans końcówki etapu TdP dla amatorów. Poniedziałek regeneracyjne termy na Banii w Białce i krótka przejażdżka. We wtorek objazd pełnej pętli etapu touru z Gliczarowem i kawałek czwartkowej pętelki, którą będą pokonywać zawodowcy. Mimo że nie padało to skończyłem cały w błocie... Nawet gospodarze mówią, że takiej parszywej pogody w wakacje to dawno nie było.

W środę po raz pierwszy obudziło mnie słońce... Plan zakładał wybranie się z grupą kolegów z forumszosowe.org na Śląski Dom. Od początku nie planowałem wjazdu pod schronisko, raz, że już tam byłem, dwa byłem prawie pewny, że wąska droga przez regiel górny będzie cała w pozostałościach ostatnich opadów. Wstępnie myślałem nad pokatowaniu Szczyrbskiego Plesa, ale gdy wjechaliśmy na tatrzańską magistralę widać było, że na Wysokich Tatrach po stronie słowackiej zawiesiło się sporo czarnych chmur. Na ponowną błotną jazdę nie miałem ochoty, więc zawróciłem i pozwiedzałem znane podjazdy. Wystarczyło, że trochę zaświeciło słońce, a już w kierunku parkingu na Łysej Polanie kilkukilometrowy korek... nie ma to jak uciec z zatłoczonych miast na łono natury.

Kolejny dzień, o dziwo, znów zaczyna się słonecznie. Po śniadaniu jadę do Bukowiny odebrać numerek do startu w Tourze dla amatorów. Na parkingu przed termami stacjonuje kilka grup zawodowych, nareszcie widać, że jesteśmy w trakcie wyścigu World Tour. Potem na termalne masaże do Białki – najważniejsze teraz to dobre naładowanie akumulatorów. Po basenie przejażdżka na premię na Głodówce, tam obiad i oczekiwanie na przejazd kolarzy. Jednak pętla była dość długa i kolejnej godziny stać tam mi się nie chciało, więc powrót na kwaterę, zmiana ciuchów na cywilne i z buta na drogę z Głodówki do Bukowiny - akurat na drugi przejazd pędzącego w dół peletonu. Już miałem iść oglądać resztę w TV, ale ze spotkanymi znajomymi wybieram się jeszcze na spacer w kierunku Głodówki, celem zdobycia kilku gadżetów ;) Trzeci przejazd ze strefą bufetu, więc w rękach ląduje kilka bidonów. Końcówkę postanawiam jednak zobaczyć na szklanym ekranie. A ogólnie to mając w pamięci oglądanie na żywo Tour de France to przejazd kolumny TdP wygląda blado. Kolumna reklamowa po prostu śmieszna, pamiątek żadnych, jeżdżenie w kółko też jakieś takie dziwne. Zawodnicy też chyba się oszczędzali przed dużo trudniejszym na papierze etapem piątkowym.

Od piątku ostra zabawa. 400 wyścigowych kilometrów w 3 dni z rzędu. Więcej wkrótce.

Sunday, July 17, 2011

lancKORONA amatorów

Po niesmaku, który został po "Pętli Beskidzkiej" przyszedł czas na mocno nieoficjalne Amatorskie Mistrzostwa Polski w maratonie rozgrywane w Lanckoronie. Jak przystało na mistrzowską imprezę wyścig rozgrywany na pętlach, których trasa była ustalana do ostatniej właściwie chwili. Szczęśliwe ostateczna konfiguracja była całkiem ok, choć nie zabrakło bardzo niebezpiecznych odcinków. Jak to bywa w tamtych okolicach miejscami strasznie dziurawo, a innym razem wąsko, kręto między domami.

Zaczęło się nie najlepiej. Ponad pół godziny staliśmy w bramie startowej oczekując na karetkę i podpis lekarza, bez którego wyścig nie mógł się rozpocząć. Potem od startu mocne tempo narzucane przez Dominika Grządziela, który zaplanował przejazd krótszego dystansu, czyli 2 z 4 pętli. Stromych ścianek w okolicy nie brakuje, więc peleton szybko się uszczuplał, gdy Dominik zakończył swoją "pracę" zostało nas pięciu...

Na trzeciej pętli, w obawie przed czekaniem na ostateczną rozgrywkę do końca, na najstromszej ściance zaatakował Kamil Maj. Trochę poczekał na górze, udało mi się dojechać i dalej jechaliśmy we dwóch. Akurat to był kryzysowy moment dla mnie. Kolka, więc oddychało się bardzo ciężko, ale jak już puściło szło dobrze. Zgodna współpraca pozwoliła na szybko uzyskać bezpieczną przewagę.

Kończąc ostatnią pętlę ustaliliśmy, że się jednak na końcu pościagamy się o pierwsze miejsce open, choć miało to tylko symboliczne znaczenie. Przewaga była na tyle duża, że był czas się "poczarować". Skoczyłem pierwszy, ale wygrał Kamil, mi krótkie strome ścianki nie służą :P, mogłem spróbować dłuższego finiszu. Jednak, było nie było, tytuł mistrza wygrałem.

Szkoda, że ponownie były problemy z wynikami. Sędziowie się bardzo nie popisali i w większości kategorii były jakieś błędy, co jest bardzo nie zrozumiałe, gdyż na metę na rynku w Lanckoronie praktycznie każdy wjeżdżał pojedynczo, a sędziowie w końcu byli profesjonalni... Sam wyścig dla mnie był w porządku, cały czas mieliśmy przed sobą policyjnego pilota na motorze, wszystkie skrzyżowania obstawione, co przy niebezpiecznych zjazdach było bardzo ważne. Jeszcze jakby drogi były lepsze to byłoby super. Także od strony sportowej impreza jak najbardziej ok, gorzej było od strony obsługi - sędziów, organizacji startu, itp.

Podsumowując - było ciężko. Dystans około 135 km z ponad 2700 m w górę w czasie 4 godzin i 12 minut. Dobrze, że przynajmniej od samego rana nie prażyło słońce.

Wednesday, July 13, 2011

jak czuł się Andy?

Drugi raz z rzędu na "Pętli Beskidzkiej", jako pierwszy zostaje sklasyfikowany zawodnik na pewno najmocniejszy. Szkoda tylko, że swoją wyższość udowadnia nie tylko siłą własnych mięśni, ale za niemym przyzwoleniem organizatorów wykorzystuje nieregulaminową pomoc techniczną. Na górskich trasach w Istebnej, przy rok rocznie upalnej pogodzie taka pomoc ma kolosalny wpływ na wynik sportowy...

Mógłbym pewnie napisać, że czuję się oszukany, ale jest mi po prostu przykro, że w ten sposób odbiera się (podkreślam) szansę na rywalizację fair do samego końca. Wolałbym jednak strzelić na podjeździe i pogratulować wygranej komuś, kto był lepszy w zdrowej rywalizacji.

Sunday, July 10, 2011

walka o przetrwanie

W sumie z podsumowaniem miałem się wstrzymać do ogłoszenia oficjalnych wyników, ale napiszę na razie na gorąco. Pętla Beskidzka rozgrywana już po raz piąty w Istebnej stała się jednym z najważniejszych punktów sezonu maratonowego w Polsce. W tym roku szykowała się bardzo trudna trasa, a jak się później okazało, powiedziałbym, że nawet przerosła ona nasze wyobrażenia. Zaczęliśmy jak na Tour'ze, po drodze była okazja przejechać podjazd reklamowany jako najtrudniejszy więc skorzystaliśmy - rozjazd dystansów w Kamesznicy i boczną, początkowo fatalną, drogą ostro w górę. Autem wyglądało źle, ale to i tak nie był najgorszy punkt programu.

Jak co roku upał! Tak nawet dzisiaj jeszcze rozmawialiśmy, że ostatnie dwa tygodnie było raczej zimno jak na tą porę roku, a tam już wcześnie rano było skwarno... Przed startem jeszcze kontroluję działanie przerzutki, z którą były lekkie problemy przy wrzucaniu na najlżejsze, tego dnia niezbędne, przełożenie. Tutaj podziękowania dla windsport.pl za trafioną poradę!

Jedziemy! Na początek trzy podjazdy, które miały rozbić peleton. Przez las na Połom, Kubalonka przez zameczek prezydencki i Salmopol. Przede wszystkim chciałem bezpiecznie to przejechać, więc na końcu Połomu mocniejsze tempo, żeby zjeżdżać na początku i cały zameczek na czele. W Wiśle zjechała się jeszcze spora grupa i nie było ochoty do jakieś mocniejszej jazdy. Myślę sobie - "raz się żyje" - skaczę! Zaraz lekka poprawka i zebrała się odpowiednia grupka. Zgodnie współpracujemy na podwójnym aż do początku podjazdu na Salmopol. Do góry szybko, zaraz zostaje nas czterech, potem trzech... Na ostatniej serpentynie moi towarzysze mają (nieregulaminowy) bufet, a na szczycie ten zorganizowany. Dojeżdżam z lekką przewagą. Niestety, nie ma butelek z wodą, trzeba się zatrzymać. Myślę sobie "poczekają". Staję, napełniam pusty bidon i ruszam za dwójką. Strata około 100-200 metrów, zaraz ktoś rzuca, że 15 sekund. Ale niestety koledzy nie zamierzali czekać. W dół, pod wiatr i w Szczyrku tracę kontakt wzrokowy.

Zaraz za Szczyrkiem dojeżdża do mnie czwórka, która strzeliła na podjeździe i zgodnie współpracując gonimy uciekających. Trochę hopek, na których niecałą minutę przed nami widać jeszcze czołówkę. Od Węgierskiej Górki podjazd, na szczycie którego kolejny (regulaminowy) bufet. Część się zatrzymuje, zjeżdżamy wolno, bez dokręcania. Jednak zatrzymanie się na bufecie kosztuje bardzo dużo... Chłopaki dojeżdżają przed Milówką. Zaraz podjazd na Nieledwię. Zostaje nas trzech.

Właściwie od Nieledwi do Kamesznicy pracuję głównie sam. Z Kamesznicy wspomniany już stromy podjazd. Rowerem okazał się nawet nie tak bardzo ciężki. Laliki i skręcamy w prawo w drogę wśród lasów. Lekko w górę i w obie moje łydki uderzają skurcze. Jakoś paralitycznie przepycham, lekkie wypłaszczenie i puściło, ale do mety daleko... trochę zwątpiłem czy dojadę do końca. W dół, więc trochę odpocząłem. W Jaworzynce zaczynamy podjazd pod Wawrzaczów Groń, gdzie był kolejny bufet. Stajemy we dwóch, kolega, którego cały czas asekurował samochód, rzuca tylko "ja jadę chłopaki"...

Fragment szutru na wjeździe do Czech, ciekawa droga przez las, jedziemy w kierunku Jablunkova. Naszego byłego towarzysza nie widać... Współpracujemy zgodnie we dwóch z Radkiem Tecławem. "Uciekinier" pojawia się na horyzoncie, gdy dojeżdżamy ponownie do granicy. Znów zaczynają się schody. Góra, dół już non stop. "Uciekinier" strzela.

W perspektywie była więc rozgrywka o trzecie miejsce. Radek zachował jednak więcej sił i na podjeździe do Istebnej uzyskał przewagę. Skręcamy w nowiutką drogę przez centrum Istebnej - do mety już wydawało się blisko. Na koniec miały być płyty znane z Road Trophy, spodziewałem się zjazdu w dół na Zaolzie w okolicach Wojtaszy, gdzie nocowaliśmy rok temu, ale nie - niespodzianka. Jest w dół, ale już widzę, jak wyrasta przede mną stroma sztajfa. Jeszcze trzeba będzie pocierpieć.

Wyciągnąłem, w dół i znowu stromo w górę. Tym razem już ledwo, zwieszona głowa i prawie minąłem skręt znów na dół. Ile jeszcze... W końcu zaczynam poznawać okolicę - tak zbliżam się do podjazdu po płytach. Stromo, koło buksuje, czuję napięcie przebiegające po łydce - jak teraz będzie skurcz to przewracam się na bok... Ale udało się. Teraz już trochę mniej stromo w górę. Dolny chwyt i zakosami do przodu. Lekki zjazd, nawet nie zmieniam przełożenia, ostro w prawo i... nie dużo brakowało bym wpadł w stojący z otwartymi drzwiami samochód :/ Jakoś się zmieściłem, do mety 400 metrów. Na skrzyżowaniu stoją kibice, słyszę, "Brawo, Krzysztof jesteś drugi". 200 metrów, znów płyty, doping i kreska. Uff...

Słyszę, że prowadząca dwójka wjechała na metę z drugiej strony... Więc nie wiem, o co chodzi - czwarty czy drugi? Nie mam siły... Kilka kubków wody w gardło i na głowę - jadę w dół coś zjeść i się umyć. Ostatnie kilometry to była walka o przetrwanie, czegoś takiego nie pamiętam. Wszystkim którzy pokonali całą trasę należą się gratulacje.

Ciąg dalszy nastąpi.

Sunday, July 3, 2011

pierwsza wygrana w masters

Tematem przewodnim ostatnich dni jest pogoda... Jechać czy nie jechać? - pytanie, na które odpowiadają teraz prognozy pogody. Nie inaczej było wczoraj rano, zaraz jak wstałem przewidywania były jeszcze takie sobie, koło 8 jednak prognoza mówiła o zerowym prawdopodobieństwie opadów w okolicach Kielc po godzinie 14. Więc jadę! Na miejscu w Bielinach właśnie kończyło padać, tak że wyścig wystartował już po praktycznie suchym asfalcie.

Trasa w Bielinach jest trudna, kilka krótkich podjazdów, w tym jeden bardzo stromy. W tym roku dodatkową trudność stanowił wiatr, który jeszcze przeszkadzał na zajeździe, więc bardzo trudno było o jakąś decydującą akcję. Dlatego też pewnie cały czas było lekkie czarowanie. Próbowaliśmy kilka razy atakować wraz z Kubą Perzyną, ale na wietrznych zjazdach peletonik dochodził. Na najtrudniejszym podjeździe starałem się dyktować mocne tempo, żeby uniknąć tam skoków, co się udało. Na ostatnim okrążeniu goniliśmy zawodnika z Warszawy, który wykorzystując swoje warunki atakował na zjeździe. Mnie dodatkowo złapała kolka, więc łatwo nie było... Doszliśmy dopiero na ostatnim podjeździe przed metą. Było pod górę, więc dla mnie super! Równo, mocno, miałem kolejnych przeciwników, żeby tuż przed kreską połknąć ostatniego i minąć metę jako pierwszy :)

Mini okres przygotowawczy w środku sezonu dobiega końca. Pod górę jest dobrze! Coś za coś, więc w dół i jeszcze pod wiatr bywa ciężko, ale teraz przed nami góry. Jestem zadowolony, że mimo nienajlepszej pogody udało się praktycznie zrealizować wszystkie założenia na ostatnie dwa tygodnie.

Sunday, June 26, 2011

mistrz srebrnej góry

To był rowerowo bardzo ciekawy weekend. W sobotę maraton srebrnogórski i tytuł "mistrza" tegoż :D, a dzisiaj nieplanowany wcześniej start w kryterium w Nowym Sączu.

Ciężka noga po wczorajszym górskim maratonie, ale kilka skoków oddałem. W dobry odjazd się zabrać nie udało, ale trening był dobry. To, że po 200 km po górach udało się żwawo przejechać sądeckie kryterium napawa optymizmem.

Relacje z obu wyścigów wkrótce na stronie Bikeholików. Z boku fotka jeszcze ze słonecznej Srebrnej Góry. Bardzo urokliwe miejsce :) Na maratonie już było w deszczu pod tą kostkę.

Monday, June 13, 2011

szybki weekend

Zgodnie z założeniami w ubiegły weekend zaliczyłem dwa wyścigi. Najpierw Parczew, 122km z średnią w okolicach 41.5 km/h i piąte miejsce open z wygraną w kategorii. Relacja z maratonu na stronie Bikeholików.

A w niedzielę Szczurowa, około 50 km w trochę ponad godzinę. 3 krótkie okrążenia z sekcją 'strade bianca' na budowie obwodnicy miasta - skoki non-stop. Było szybko :D. Miejsce w pierwszej dziesiątce open.

Ten tydzień odpoczynkowy, trzeba się trochę zregenerować przed drugą, dużo bardziej górską, częścią sezonu!

Sunday, June 5, 2011

wyścig prawie górski

Tak to jakoś u nas wyścigi masters klasyfikowane jako górskie dość z rzadka można tak rzeczywiście nazwać. Non-stop blat, prędkość poniżej 30 km/h spada tylko, gdy akurat w peletonie rozluźnienie... Nawet trudno o porządną selekcję, a odjechać też ciężko, gdy po hopkowatej trasie średnia oscyluje wokół 40 km/h, a jadąc w dół peleton rozpędza się do 80-tki.

Tak też w skrócie można opisać wczorajszy wyścig w Psarach. Dodatkowo wspólnie puszczono 4 kategorie masters, od 0 do 3, więc na niespełna 22 kilometrowej pętli było tłoczno i niebezpiecznie. Główna grupa cały czas liczyła pewnie ok. 50 osób. Ja pierwsze 2 kółka spokojnie, wszystkie próby skoków były szybko kasowane. Na trzecim trochę się ruszyło po ataku Romka Pietruszki, ale też nie poszło... Na ostatnim spróbowałem sam. Czekałem, żeby ktoś doskoczył, ale średnio to wyszło i przejechałem 3/4 pętli sam przed peletonem. Nie wiem czy przez alergię czy też przez zmęczenie (pewnie i to, i to) nie udało mi się zabrać do kontrującej pod koniec grupki, która poszła już na metę. Szkoda, bo był bym przynajmniej trzeci w kategorii. Zabrałem się z peletonem, choć i tam miałem chwilę problemy, żeby złapać koło... Na ostatnich 2 kilometrach jeszcze dwie kraksy, druga wyglądająca dość poważnie, ale nie wiem po co chłopaki ryzykują, jak i tak ścigają się już o dalsze miejsca... Głupota. Ostatecznie szósty w kategorii i gdzieś około 30 miejsca open ze spokojnym i przede wszystkim bezpiecznym wjazdem na kreskę.

Wyścig bardzo fajnie zorganizowany. Może przydałoby się podzielić główny wyścig na 2, albo jakoś utrudnić trasę, ale ściganie było dobre!

Monday, May 30, 2011

równowaga

Pierwszy tegoroczny szczyt formy miał właśnie wypaść na ten wyścig. Wszystko składało się dobrze, czułem się naprawdę dobrze i nawet pomimo fatalnych prognoz chciałem wystartować. Jarna Klasika skończyła się jednak dla mnie po godzinie jazdy...

Guma w szytce. Nie miałem ze sobą żadnego zapasu czy zestawu naprawczego, więc tylko doczłapałem się do najbliższego baru i czekałem na transport. Przynajmniej deszcz, który rozpadał się chwilę przed defektem na dobre trochę studził żal. Po wynikach widać, że można było powalczyć o pierwszą 15-tkę. Widać musi być równowaga, trzeba zacząć planować cele na przyszłe miesiące.

Jak się później okazało warunki naprawdę były ekstremalne. Trochę osób nie ukończyło, wiele było bliskich hipotermii... Niektórzy mocno pożałowali próby zjazdu z mety usytuowanej na Hrebienoku.

Sunday, May 22, 2011

sąsiedzkie ściganko

Długo się ważyły losy wielickiej majówki. Kumulacja remontów ostatecznie spowodowała, że została wytyczona krótka, około półtora kilometrowa trasa wokół Centrum Sportowo-Rekreacyjnego. Pętla krótka, więc trzeba było odpowiednią ilość razy ją pokonać ;) Nam przyszło zakręcić się 31 razy...

Po sobotnim maratonie w Ustroniu noga nie chodziła zbyt lekko, ale że wyścig rozgrywany praktycznie za rogiem to wypadało się stawić. Zacząłem sobie z tyłu i przez pierwsze 4 okrążenia musiałem gonić... bo jakoś nie wszyscy chyba się spodziewali, że to jednak wyścig ma być :) Potem raczej w kołach, kilka skoków. Na 4 okrążenia przed metą nawet taki konkretny, ale pech chciał, że akurat straż na sygnale jechała i kazali się zatrzymać... Na przedostatnim spore zamieszanie, kraksa i potem już atak na kreskę. "Podjazd" był za krótki, więc sprinterów wszystkich nie urwaliśmy, a i ryzykować na ostatnim zakręcie było bez sensu, więc ostatecznie wyścig skończyłem szósty i 3-ci w kategorii.

Całkiem udanie zatem ten weekend wypadł :D Teraz jeszcze gratisowy basenik.

moja Równica

Może bardziej powinienem napisać, że mój był podjazd z Lesznej Górnej, ale po kolei...

Wczoraj odbyła się druga edycja Pucharu Równicy rozgrywanego w ramach cyklu RoadMaraton ze startem z Ustronia i metą na Równicy. Na starcie blisko 200 osób, przedburzowy upał i zapowiadana bardzo "urozmaicona" trasa.

Niestety jeszcze nie jesteśmy choćby na poziomie Słowaków, jeśli chodzi o sprzyjanie różnych władz i ludzi ogólnie takim imprezom, więc wyścig odbywał się w ruchu otwartym. Dlatego też na początek dwa sztywne podjazdy z brukiem celem rozbicia peletonu. Podjazd ul. Turystyczną niczym na belgijskich klasykach fragmentami po chodniku wzdłuż drogi, żeby choć trochę sobie ulżyć trzęsieniu ;) Po tych dwóch hopach na czele znalazła się całkiem skromna grupa, ale jeszcze nie było chęci na mocną współpracę i tak, ku zmartwieniu organizatorów, z czasem czołówka robiła się co raz większa.

Trasa też nie sprzyjała szybkiej jeździe. "Stopy", żwir, kładki, parki - maksymalne opłotki... To była lekka przesada, akurat trasa rok wcześniej była wytyczona moim zdaniem trochę lepiej. W połowie mieliśmy do przejechania trzy pętle w okolicach Kisielowa. Na pierwszej postanowiłem zaatakować, bo tempo nie było za wysokie i robiło się też co raz bardziej niebezpiecznie przez rozrastanie się czołowej grupy. W sumie liczyłem na to, że skoczy kilka osób i sobie pojedziemy, ale pojechał tylko jeden, który jeszcze się zastanawiał "czy to nie za wcześnie...". Przy końcu pętli grupa mnie dochodzi, przynajmniej udało się zrobić tyle, że się trochę przerzedziło i jedziemy szybciej.

Druga pętla w kołach. Na trzeciej chłopaki już zdecydowanie przyspieszają i zostaje nas może z 10 osób. Przejeżdżając znów przez słabe drogi zbliżamy się do zapowiadanego jako najtrudniejszy podjazdu w Lesznej Górnej. W sumie cały podjazd przejechałem na czele. Zaczęło się łagodnie do góry, ale jak tylko skręciliśmy ostro w lewo zrobiło się mocno stromo. Słyszę tylko, że "spokojnie, bo już odjechaliśmy". Ale tam, i tak, jechało się tyle, ile było pod nogą... Trochę zakosami, odbieram kubek z wodą, koło buksuje, ale jest szczyt. Jestem sam. Przed zjazdem ostrzegali, ale aż takich trudności się chyba nikt nie spodziewał. Stromo, wąsko, kręto w dół. Ostatni zakręt - szykana - jadę na przednim kole... Ale udało się zmieścić. Teraz już dobra droga do Ustronia. Jeszcze dwa ostre hamowania, przed skręcająca w lewo kobietą i "stopem" przed obwodnicą Ustronia, i zaczynam podjazd na Równicę. Jest już bardzo ciężko, wiedziałem, że jeśli by mnie dogonili to bym nie był w stanie zareagować. Lekkie objawy skurczy, ale cisnę ile mogę. Za mną nikogo nie widzę. Jest meta, w sumie nie jestem nawet pewien czy jestem pierwszy, bo niektórzy jadący krótszy dystans są już na górze. Chwila na otrzeźwienie i tak! Udało się :D

Monday, May 9, 2011

na dwie szóstki

W ubiegły majowy weekend obyły się pierwsze dwa wyścigi tegorocznej edycji Pucharu Gór Świętokrzyskich. Pierwszy wyścig to Piekoszów. Trasa lekko pofałdowana, w sumie sama w sobie nie najtrudniejsza, ale za to narażona na przysłowiowy kielecki wypizd. Na i tak właśnie było, wiało mocno, a że każdy chciał uciekać w skromnej grupce to co chwila skoki. Ucieczka, która dojechała do mety poszła w sumie całkiem szybko, ale jechała cały czas w zasięgu wzroku, więc wydawało się, że bez problemu będzie skasowana. Jednak wyselekcjonowanie grupy, która by podjęła zdecydowaną współpracę było trudne i trwało za długo. Skończyło się na 6 miejscu ze stratą niespełna minuty do zwycięzcy. 83,4 km z średnią trochę ponad 40 km/h.

W niedzielę – Strawczyn. Trasa niby bardziej górzysta, ale de facto oprócz górki w środku podjeżdżanej na rundach do połowy, a tylko na finiszu do końca to raczej płasko. Znowu bardzo wietrznie, ale mniej bocznych podmuchów, więc dużo łatwiej było schować się w grupie. Znowu ucieczka poszła szybko... Wyścig chaotyczny, start razem z juniorami. Wygrał Romek Pietruszka, który nie jechał w pierwszej ucieczce i miał sporo szczęścia, że udało mu się odjechać, gdy po początkowej gonitwie nagle młodzianom przeszła na to ochota zupełnie... Mi nie jechało się tak dobrze, jak dzień wcześniej, ale w końcówce postanowiłem zaatakować i tak udało się uformować kontratakującą grupkę. Przynajmniej dowieźliśmy zwycięzcę kategorii junior młodszy, a ja ponownie 6 miejsce w Masters 0. Prawie 90 km z średnią pod 38 km/h. Bardzo dobry trening, dużo sprintów po wyhamowaniach na ostrych zakrętach w czasie przejazdu peletonu przez różne miejscowości.

Dzisiaj smutna wiadomość o tragicznej krasie na trasie giro. [‘] Wouter Weylandt.

Wednesday, May 4, 2011

klasyk beskidzki

Miało być wręcz tragicznie. Przez długi czas zastanawiałem się, czy mimo już zaklepanego startu w ogóle się wybrać, czy może tak wziąć zimówkę, albo postarać się o jakiś przełajowy rowerek... Deszcz, śnieg, wiatr, fatalne drogi - tym wszystkim straszono przed wyjazdem na pierwszą edycję Klasyku Beskidzkiego. W poniedziałek wieczór prognoza pogody pozwalała się łudzić, że możne przynajmniej padać będzie tylko słabo. Także pakując się na wyjazd nie wziąłem nawet słonecznych okularów, tylko takie całkiem przezroczyste do jazdy w ciężkich warunkach, tak samo ciuchy - jak na Spitsbergen.

Do miejscowości Łosie, gdzie były zorganizowane start i meta dotarliśmy sprawnie i bez przeszkód. Rano prognozy wydawały się sprawdzać - było jeszcze ładnie, ale chłodno. Zawodników na razie niewielu, więc rejestracja przebiegła sprawnie i można było przygotowywać się do startu. Początkowo całkiem na długo, ale szybko stwierdziłem, że jednak robi się ciepło, więc trochę skróciłem startowy outfit.

Sygnał do startu trochę opóźniony, bo liczba uczestników nadspodziewanie duża, ok. 150 osób. Miało być kameralnie, a zapowiadały się bardzo ciekawe zawody. "Wolne" 3 pierwsze kilometry i jazda! Pierwsza górka - pierwsza selekcja. Tempo może nie bardzo duże, ale wystarczające, żeby uszczuplić czołową grupę. Pierwsze poważne schody w miejscowości Skwirtne, gdzie po przejeździe przez drewniany, trzęsący się most powitała nas stromawa i wąska droga przez las. Po niej niebezpieczny zjazd, gdzie peleton się mocno rozciągnął i trzeba było na płaskim się sprężyć i podgonić do czołówki. Na razie spokojnie i ostrożnie z tyłu.

Docieramy z powrotem do Łosii i rozpoczynamy najdłuższy na trasie podjazd pod Bielankę. Zaraz na początku podjazdu wielka przerwa w asfalcie, która chciałem bezpiecznie przejechać, więc spokojnie trzymałem się na końcu grupy. To był pewnie błąd, który kosztował potem sporo sił. Po "dziurze" rozpoczęły się harce. Do przodu wyrwał Romek Pietruszka i przejście do niego wymagało dużego wysiłku. Udało się! Odjeżdżamy we dwójkę. Znowu niebezpieczny zjazd i zaraz kolejny stromy, tym razem krótszy podjazd. Do końca już niedaleko, ale na "płaskim" już nie jechało mi się tak dobrze, jak do góry. Romkowi powiedziałem, żeby jechał i samemu próbowałem jechać dalej. Przed ostatnim zjazdem jeszcze wydawało mi się, że uda się umknąć przed dwójką goniących, ale na prostej do mety wiało mocno i już nie było siły. Ostatecznie czwarte miejsce open i drugie w kategorii A.

Bogu dzięki pogoda się utrzymała przez cały wyścig i jeszcze długo po, także można było spokojnie zjeść i stanąć do dekoracji. Bardzo dobre zabezpieczenie i oznaczenie dróg, więc mimo słabych dróg impreza bardzo fajna i warto było jechać!

Zdjęcia z galerii organizatorów.

Saturday, April 23, 2011

tempo

Dzieje się! W ciągu ostatnich dwu tygodni zaliczyłem sporo podróży w przeróżne miejsca. Był Wrocław, Prievidza, Londyn...

W Prievidzy pierwszy w tym roku oficjalny start. Lekko ponad 100km z średnią 42km/h, czyli to czego potrzebowałem - szybkość. W porównaniu z ubiegłym rokiem dużo lepsze samopoczucie. Dojechałem w pierwszej grupie, a na koniec próbowałem nawet jakiś manewrów ucieczkowych, ale peleton był mocny.

Od wtorku przez trzy dni byłem w Londynie przy okazji konferencji infosec. Pierwszy raz w Londynie na pewno robi wrażenie, choć osobiście nie chciałbym tam mieszkać dłużej. Za dużo tych znaków typu "you may be fined" ;), choć trzeba przyznać, że porządek to tam jest. Przy okazji odwiedziłem też Stamford Bridge, bo akurat Chelsea grała z Birmingham w Premiership. Atmosfera na stadionie tylko czasami przypominała kibicowskie święto, ale w końcu "persitent standing is not allowed"... Pod tym względem na pewno im nie ustępujemy! No i jeszcze metro - wypas!

Teraz Wielkanoc - chwila oddechu, refleksji i zmniejszenia obrotów, czego też wszystkim życzę.

Wednesday, March 23, 2011

ten rower tam

Hehe, wczoraj we Flexie mieli przegląd rowerków. Ponoć pytali, kto jeździ na "tym rowerze, tam w kącie" ;) A podobno jest nieźle, więc może się mógł trochę zmęczyć przez moje ostatnie jazdy. A właśnie, wydaje mi się, że zamknąłem sezon spinningowy, chciałbym też powiedzieć, że zamknąłem okres przygotowawczy, bo jak dobrze pójdzie to w sobotę będzie pierwszy start na czasówce w Miechowie.

Po Hiszpanii udało się zrobić jeszcze całkiem fajną jedną serię mikrocykli. Korzystając z uprzejmości we Flexie i dobrej pogody przez ostatnie dwa i pół tygodnia ponad 1800 km, dużo siły i wytrzymałości, dobre 50 godzin pracy... Mam nadzieję, że to wszystko zaprocentuje. Teraz kilka dni luzu, a potem już przestawiam się na czas letni i intensywne treningi poranne w tygodniu :D

Saturday, March 5, 2011

calpe

Przygotowania do sezonu 2011 rozpoczęły się już dawno. Jednak, aż do połowy lutego trzeba było uzbroić się w dużo cierpliwości i wykorzystywać wszelkie substytuty jazdy na zewnątrz. Głód szosy był już ogromny... Zatem, w walentynkowy wieczór wylądowaliśmy w Alicante, żeby rozpocząć dwutygodniową przygodę z hiszpańskim słońcem i trasami w regionie Costa Blanca. Dzień wcześniej na miejsce, za sprawą sprawnie przygotowujących całą zabawę chłopaków z AZS UEK Subaru, dotarł nasz sprzęt.


Wysiadłszy z samolotu od razu można było poczuć drastyczną zmianę klimatu. Było ciepło! Na jakiś czas opowieści o trzaskającym mrozie można było włożyć między bajki, a śnieg zobaczyć tylko na obrazkach w knajpach, gdzie takie zjawisko jest uwieczniane jako unikat :)

Pierwszy dzień był jednak deszczowy, ale jak się później okazało był to taki jedyny dzień podczas naszego pobytu. Chłopaki jednak nie mogli się powstrzymać i większość wybrała się na trening. Ja z dziewczynami się nie skusiłem ufając (i dobrze) prognozom pogody na kolejne dni. Miałem, więc okazję na spokojną aklimatyzację na miejscu i krótki spacer.

Środa - 16lutego - to już piękna pogoda. W Calpe zbieramy się całą grupą i wspólnie zaczynamy trening. Ochota do jazdy była spora, każdy miał też trochę inne plany i założenia, więc w międzyczasie grupa podzieliła się na kilka mniejszych. Ja miałem okazje poznać, chyba najbardziej klasyczną pętlę w tamtych okolicach, z przejazdem przez przełęcze Tarbena i Col de Rates. Kolejne dni to kontynuacja eksploracji wybrzeża – „płaska” trasa we czwartek (początkowo z grupą Van der Vurst) to zmagania z silnym wiatrem i okazja do mocnej współpracy w grupie. W piątek samotny trening na orientację ;) Z mapą w pamięci nie trafiłem oczywiście do końca tak jak zakładałem, ale za to zaliczyłem podjazd na Puerto de Ares i bajkowy zjazd z Castell de Guadalest. Tak zamknął się mój pierwszy cykl treningowy – klasycznie 3, 4, 5 godzin z jakimiś ułamkami. Sobota to dzień przerwy i wycieczka do Calpe na paellę. Na parkingu pod sklepem sieci Consum, gdzie zwykle robiliśmy zakupy i wyznaczaliśmy też miejsce zbiórki stacjonowało kilka autobusów grup zawodowych, m.in. Vacansoleil. Na trasach można było spotkać zawodników Radio Shack, Garmin i innych mniej znanych. No i oczywiście całe rzesze kolarzy zapalonych do jazdy, jak my.

Drugi cykl to 500 kilometrów w 3 dni i sporo czasu na siodełku. Zaczęło się od trasy przez Val di Ebo zapoczątkowanej przez Subaru, a skończyło się na samotnym (ciut szybszym) pokonywaniu drogi do domu, tak żeby trening nie zrobił się zbyt długi ;) Na Val di Ebo jakiś test jazdy na progu przeprowadzali hiszpańscy, młodzi zawodnicy. My też lekko nie jechaliśmy, ale siedzieć im na kole nie było łatwo, mając w perspektywie jeszcze kilka godzin treningu, podczas, gdy oni kończyli zabawę na górze popijając colę.

W poniedziałek razem z Kubą Perzyną pojechaliśmy na podbój Port de Tudons - przełęczy znanej z Vuelty. Tego dnia bardzo mocno wiało, tak, że miejscami było naprawdę ciężko. Po drodze pokonaliśmy podjazd pod Puerto de Ares w odwrotnym kierunku niż jechałem to kilka dni wcześniej. Na koniec, żeby wydłużyć trening (albo raczej wykonać zaplanowaną pracę) pokonaliśmy sobie jeszcze podjazd pod Benissę, który po kilku godzinach jazdy wcale łatwy nie jest. Na wtorek miałem zaplanowany najdłuższy podczas całego pobytu, 7-godzinny trening. Ruszyłem razem z chłopakami z Subaru, którzy chcieli powtórzyć trasę, którą dzień wcześniej pokonywałem z Kubą. Ja pojechałem jeszcze dalej, zaliczyłem przełęcz Puerto de Benifallim, szybkie i baśniowe zjazdy do Relleu, żeby wjechać na Tudons od strony Benidormu i potem jeszcze raz przez Puerto de Ares do domu. Znowu dużo wiatru i ciężkiej pracy, prawie 200 kilometrów, w większości samotnej jazdy. W środę zasłużony odpoczynek i wycieczka do Calpe na zachwalaną rybę miecz, która okazała się być naprawdę smaczna.

Na trzeci i ostatni mikrocykl zostały 4 dni i nie omieszkałem ich wykorzystać w pełni. We czwartek interwałowy trening z trzykrotnym pokonywaniem Col de Rates – trening, który odcisnął najmocniejsze piętno ze wszystkich. Nogi pulsowały do wieczora... W piątek wybraliśmy się większą, 5 osobową, ekipą na Tudons, tak żeby pokonać cały podjazd od strony Benidormu. Początek z wiatrem, szybko, po zmianach i, jak się już tak rozpędziliśmy to mocno było do końca i całą trasę pokonaliśmy z średnią blisko 31 km/h, a było ponad 130 kilometrów i 2250 metrów w pionie. Niektórzy się przeciągnęli dość mocno :) Z przełęczy Tudons można jeszcze wjechać na Aitanę, gdzie jest baza wojskowa. Można to jednak zrobić tylko na specjalne okazje, zwykle, gdy jest tam zorganizowana meta etapu Vuelty. Poza tymi specjalnymi okresami brama jest zamknięta i pilnowana przez wojsko. Nawet na dłuższy postój na przełęczy reagującego dość nerwowo.

W sobotę zaplanowaliśmy odwiedzić ostatni niewidziany fragment okolic, w których przebywaliśmy. Większym peletonem liczącym 10 osób pojechaliśmy urokliwą drogą wijącą się wąwozami na wschód od Ebo. Na koniec z Kubą zaliczyliśmy klika ścianek na drodze do Tollos i podjazd do Tarbeny z Castell di Castello. Wieczorem odbył się pożegnalny grill, gdyż nasze „sprzęty” w niedzielne popołudnie wybierały się w drogę powrotną. Niedzielny poranek można było jeszcze przeznaczyć na wczesny trening. Samotna, trzy godzinna, przejażdżka przez Serra di Bernia zakończyła moje treningi na Costa Blanca. Jak już pisałem, w sumie było ponad 1400km, około 50 godzin jazdy i 22 kilometry w pionie. Ale najważniejsze, że wszystko przy pięknej pogodzie i po super drogach!

Ostatni dzień lutego zszedł na podróż do domu. Stopem do Calpe, pociągiem do Alicante, autobusem na lotnisko i samolotem do Polski... brrr.

Zdjęcia z galerii Pauliny, Piotra i Subaru.

Tuesday, March 1, 2011

hola!

To słowo przez ostatnie dwa tygodnie miałem okazję usłyszeć wielokrotnie. Wybrzeże Costa Blanca w Hiszpanii, okolice Calpe - kolarski raj zimową porą za ziemi!

Piękna pogoda, wyśmienite drogi, długie podjazdy, super towarzystwo, czyli wszystko co potrzeba, żeby dobrze przygotować się do zbliżającego się sezonu. A z punktu widzenia przygotowań było naprawdę wyśmienicie - w okolicach 50 godzin treningowych, ponad 1400 kilometrów pięknych dróg i jakieś 22 kilometry w pionie. Żyć, nie umierać.

Odwiedzonych wiele miejscówek wykorzystywanych podczas Vuelty, kilka naprawdę mocnych treningów, wiatry, zjazdy, znikomy ruch samochodowy - naprawdę pięknie. Nic dziwnego, że i sporo grup zawodowych obiera Calpe jako swoje centrum zimowe.

Tylko wysiadając z samolotu z powrotem w polskie chłody jakoś smutno...

Saturday, February 12, 2011

aktywny wypoczynek

Chwilowo pustawo mi się w domu zrobiło. Rano chłopaki z Subaru zabrali bagaże i wyruszyli w drogę do Hiszpanii busem. My niczym na Hawaje udamy się do Calpe samolotem wyposażeni w przysłowiową siatkę z kąpielówkami :)

Aktywne wypoczywanie zacząłem już wczoraj od ostatniej sesji spinning we flexie. Przynajmniej w lutym będzie to na pewno ostatnia, być może też w tym roku, wszystko zależy od pogody. Przez ostatni miesiąc wyszło około 42 godzin jazdy... Mam nadzieję, że to zaprocentuje.

A dzisiaj na uroczyste zakończenie sesji spinningowych wybrałem się na walentynkowy maraton do Com-Com Zone. 4 godziny mocnej jazdy. Ostro było.

Teraz chwila odpoczynku i już nie mogę się doczekać jazdy w ciepłym hiszpańskim słoneczku.

Saturday, February 5, 2011

kropeleczka

Taka spinningowa myśl. Najcięższe treningi? Oczywiście wszystko zależy od tego, jak kto sobie śrubkę przykręci, ale zakładając "dobrą wolę" ;) to najbardziej wyczerpujące bywają sesje z założenia lżejsze z siłowymi akcentami. Jak się człowiek dobrze rozgrzeje i pot zacznie sobie kapać na koło to zaczynają się schody :D, takie chwilowe wystromienia do przepchania. Moje spinningowe sesje jeszcze potrwają tydzień na pewno. Potem, w marcu, mam nadzieję, że już będzie się można przestawić na outdoorowe aktywności.

Monday, January 31, 2011

viva espana

No to dopiero za dwa tygodnie, ale już ślinka mocno cieknie na samą myśl :D

Styczeń treningowo wypadł nadzwyczaj dobrze. Biorąc pod uwagę kilka dni wyjętych z przeznaczeniem na leczenie różnych przeziębień to można powiedzieć, że wypadł bardzo dobrze. Zakończony basen i wygląda na to, że również sezon biegowy. Rozpoczęty spinning i kilka dłuższych przejażdżek na zewnątrz zaowocowało ok. 1400 km, praktycznie przez połowę miesiąca :)

Teraz trzeba się jeszcze zmobilizować i trochę pomachać sztangą. I powinno być dobrze!

Saturday, January 22, 2011

politprawda

Śp. ks. Tischner wymieniał trzy rodzaje prawdy: "święta prawda, tysz prawda i gówno prawda". A to co naszym pięknym kraju się ostatnio dzieje to nawet nie kojarzy się z tą "gówno prawdą"... poruszamy się w jakiś oparach absurdu. Ostatnio JKM pisał w DP, że mamy do czynienia raczej z poszukiwaniem wygodnej każdemu interpretacji (sic!) prawdy. I to chyba może być najłagodniejsze określenie ostatnich wydarzeń. Nie wiem czy ludzie nie widzą nic innego, co naprawdę jest ważne dla nas wszystkich... ale obawiam się, że takie pseudo tematy to jedyna rzecz, która różni środowiska sterujące i jeśli by przyszło do merytorycznej dyskusji o poważnych sprawach to okazałoby się, że oni wszyscy są jednakowi i nie mają nic wartościowego do zaoferowania, oprócz paru, już przegniłych, gruszek na wierzbie. A co do Prawdy, to obok jedno z jej uosobień - Stelvio :D

Wracając na ziemię... Ten tydzień był dość ciężki. Powiedzieć tylko, że waga pokazała w piątek o 2,5 kg mniej niż tydzień wcześniej :P. To pewnie tak jeszcze chwilowo, ale trochę się napracowałem. Rano, na śniadanie trochę siły i przerzucone gdzieś między 2,5 a 3 tony. Po pracy spinning w flexie, trochę ponad 3 godziny 3 dni z rzędu. Na następny tydzień planuje dwa dłuższe posiedzenia, nawet na 4,5h, zobaczymy czy dam radę :)

Tuesday, January 4, 2011

ogólnie noworocznie

Tradycyjnie przełom roku to początek przygotowań fizycznych i psychicznych na nowy rok. Te pierwsze w tym roku całkiem urozmaicone. Basen, bieganie, siłownia, stretching, rower, narty... Wczoraj już mi się trochę nie chciało, więc wygląda, że dobrze sobie to rozplanowałem i część typowo ogólnorozwojową mam nadzieję zakończyłem.

Dawno nie jeździłem na takim wietrze. Miejscami było tak, że nawet z góry ciężko było jechać... A potem jeszcze okazjonalnie wpadało się w nawiany z pól śnieg. A wczoraj jeszcze kazali mi dmuchać w balonik jak na rowerku pomykałem do pracy, dobrze, że wczoraj... ;)

Ciężko po dłuższej świątecznej przerwie wziąć się do pracy, więc fajnie, że teraz mam firmowy wyjazd integracyjny :D A po powrocie zabieram się za spinning. I byle do wiosny!