Sunday, July 10, 2011

walka o przetrwanie

W sumie z podsumowaniem miałem się wstrzymać do ogłoszenia oficjalnych wyników, ale napiszę na razie na gorąco. Pętla Beskidzka rozgrywana już po raz piąty w Istebnej stała się jednym z najważniejszych punktów sezonu maratonowego w Polsce. W tym roku szykowała się bardzo trudna trasa, a jak się później okazało, powiedziałbym, że nawet przerosła ona nasze wyobrażenia. Zaczęliśmy jak na Tour'ze, po drodze była okazja przejechać podjazd reklamowany jako najtrudniejszy więc skorzystaliśmy - rozjazd dystansów w Kamesznicy i boczną, początkowo fatalną, drogą ostro w górę. Autem wyglądało źle, ale to i tak nie był najgorszy punkt programu.

Jak co roku upał! Tak nawet dzisiaj jeszcze rozmawialiśmy, że ostatnie dwa tygodnie było raczej zimno jak na tą porę roku, a tam już wcześnie rano było skwarno... Przed startem jeszcze kontroluję działanie przerzutki, z którą były lekkie problemy przy wrzucaniu na najlżejsze, tego dnia niezbędne, przełożenie. Tutaj podziękowania dla windsport.pl za trafioną poradę!

Jedziemy! Na początek trzy podjazdy, które miały rozbić peleton. Przez las na Połom, Kubalonka przez zameczek prezydencki i Salmopol. Przede wszystkim chciałem bezpiecznie to przejechać, więc na końcu Połomu mocniejsze tempo, żeby zjeżdżać na początku i cały zameczek na czele. W Wiśle zjechała się jeszcze spora grupa i nie było ochoty do jakieś mocniejszej jazdy. Myślę sobie - "raz się żyje" - skaczę! Zaraz lekka poprawka i zebrała się odpowiednia grupka. Zgodnie współpracujemy na podwójnym aż do początku podjazdu na Salmopol. Do góry szybko, zaraz zostaje nas czterech, potem trzech... Na ostatniej serpentynie moi towarzysze mają (nieregulaminowy) bufet, a na szczycie ten zorganizowany. Dojeżdżam z lekką przewagą. Niestety, nie ma butelek z wodą, trzeba się zatrzymać. Myślę sobie "poczekają". Staję, napełniam pusty bidon i ruszam za dwójką. Strata około 100-200 metrów, zaraz ktoś rzuca, że 15 sekund. Ale niestety koledzy nie zamierzali czekać. W dół, pod wiatr i w Szczyrku tracę kontakt wzrokowy.

Zaraz za Szczyrkiem dojeżdża do mnie czwórka, która strzeliła na podjeździe i zgodnie współpracując gonimy uciekających. Trochę hopek, na których niecałą minutę przed nami widać jeszcze czołówkę. Od Węgierskiej Górki podjazd, na szczycie którego kolejny (regulaminowy) bufet. Część się zatrzymuje, zjeżdżamy wolno, bez dokręcania. Jednak zatrzymanie się na bufecie kosztuje bardzo dużo... Chłopaki dojeżdżają przed Milówką. Zaraz podjazd na Nieledwię. Zostaje nas trzech.

Właściwie od Nieledwi do Kamesznicy pracuję głównie sam. Z Kamesznicy wspomniany już stromy podjazd. Rowerem okazał się nawet nie tak bardzo ciężki. Laliki i skręcamy w prawo w drogę wśród lasów. Lekko w górę i w obie moje łydki uderzają skurcze. Jakoś paralitycznie przepycham, lekkie wypłaszczenie i puściło, ale do mety daleko... trochę zwątpiłem czy dojadę do końca. W dół, więc trochę odpocząłem. W Jaworzynce zaczynamy podjazd pod Wawrzaczów Groń, gdzie był kolejny bufet. Stajemy we dwóch, kolega, którego cały czas asekurował samochód, rzuca tylko "ja jadę chłopaki"...

Fragment szutru na wjeździe do Czech, ciekawa droga przez las, jedziemy w kierunku Jablunkova. Naszego byłego towarzysza nie widać... Współpracujemy zgodnie we dwóch z Radkiem Tecławem. "Uciekinier" pojawia się na horyzoncie, gdy dojeżdżamy ponownie do granicy. Znów zaczynają się schody. Góra, dół już non stop. "Uciekinier" strzela.

W perspektywie była więc rozgrywka o trzecie miejsce. Radek zachował jednak więcej sił i na podjeździe do Istebnej uzyskał przewagę. Skręcamy w nowiutką drogę przez centrum Istebnej - do mety już wydawało się blisko. Na koniec miały być płyty znane z Road Trophy, spodziewałem się zjazdu w dół na Zaolzie w okolicach Wojtaszy, gdzie nocowaliśmy rok temu, ale nie - niespodzianka. Jest w dół, ale już widzę, jak wyrasta przede mną stroma sztajfa. Jeszcze trzeba będzie pocierpieć.

Wyciągnąłem, w dół i znowu stromo w górę. Tym razem już ledwo, zwieszona głowa i prawie minąłem skręt znów na dół. Ile jeszcze... W końcu zaczynam poznawać okolicę - tak zbliżam się do podjazdu po płytach. Stromo, koło buksuje, czuję napięcie przebiegające po łydce - jak teraz będzie skurcz to przewracam się na bok... Ale udało się. Teraz już trochę mniej stromo w górę. Dolny chwyt i zakosami do przodu. Lekki zjazd, nawet nie zmieniam przełożenia, ostro w prawo i... nie dużo brakowało bym wpadł w stojący z otwartymi drzwiami samochód :/ Jakoś się zmieściłem, do mety 400 metrów. Na skrzyżowaniu stoją kibice, słyszę, "Brawo, Krzysztof jesteś drugi". 200 metrów, znów płyty, doping i kreska. Uff...

Słyszę, że prowadząca dwójka wjechała na metę z drugiej strony... Więc nie wiem, o co chodzi - czwarty czy drugi? Nie mam siły... Kilka kubków wody w gardło i na głowę - jadę w dół coś zjeść i się umyć. Ostatnie kilometry to była walka o przetrwanie, czegoś takiego nie pamiętam. Wszystkim którzy pokonali całą trasę należą się gratulacje.

Ciąg dalszy nastąpi.

1 comment:

Blogistan said...

Ukończyłem Pętle prawie symetrycznie na drugim końcu stawki :). Gratuluje sukcesu i dziękuję za słowa uznania