Wysiadłszy z samolotu od razu można było poczuć drastyczną zmianę klimatu. Było ciepło! Na jakiś czas opowieści o trzaskającym mrozie można było włożyć między bajki, a śnieg zobaczyć tylko na obrazkach w knajpach, gdzie takie zjawisko jest uwieczniane jako unikat :)
Pierwszy dzień był jednak deszczowy, ale jak się później okazało był to taki jedyny dzień podczas naszego pobytu. Chłopaki jednak nie mogli się powstrzymać i większość wybrała się na trening. Ja z dziewczynami się nie skusiłem ufając (i dobrze) prognozom pogody na kolejne dni. Miałem, więc okazję na spokojną aklimatyzację na miejscu i krótki spacer.
Środa - 16lutego - to już piękna pogoda. W Calpe zbieramy się całą grupą i wspólnie zaczynamy trening. Ochota do jazdy była spora, każdy miał też trochę inne plany i założenia, więc w międzyczasie grup
a podzieliła się na kilka mniejszych. Ja miałem okazje poznać, chyba najbardziej klasyczną pętlę w tamtych okolicach, z przejazdem przez przełęcze Tarbena i Col de Rates. Kolejne dni to kontynuacja eksploracji wybrzeża – „płaska” trasa we czwartek (początkowo z grupą Van der Vurst) to zmagania z silnym wiatrem i okazja do mocnej współpracy w grupie. W piątek samotny trening na orientację ;) Z mapą w pamięci nie trafiłem oczywiście do końca tak jak zakładałem, ale za to zaliczyłem podjazd na Puerto de Ares i bajkowy zjazd z Castell de Guadalest. Tak zamknął się mój pierwszy cykl treningowy – klasycznie 3, 4, 5 godzin z jakimiś ułamkami. Sobota to dzień przerwy i wycieczka do Calpe na paellę. Na parkingu pod sklepem sieci Consum, gdzie zwykle robiliśmy zakupy i wyznaczaliśmy też miejsce zbiórki stacjonowało kilka autobusów grup zawodowych, m.in. Vacansoleil. Na trasach można było spotkać zawodników Radio Shack, Garmin i innych mniej znanych. No i oczywiście całe rzesze kolarzy zapalonych do jazdy, jak my.Drugi cykl to 500 kilometrów w 3 dni i sporo czasu na siodełku. Zaczęło się od trasy przez Val di Ebo zapoczątkowanej przez Subaru, a skończyło się na samotnym (ciut szybszym) pokonywaniu drogi do domu, tak żeby trening nie zrobił się zbyt długi ;) Na Val di Ebo jakiś test jazdy na progu przeprowadzali hiszpańscy, młodzi zawodnicy. My też lekko nie jechaliśmy, ale siedzieć im na kole nie było łatwo, mając w perspektywie jeszcze kilka godzin treningu, podczas, gdy oni kończyli zabawę na górze popijając colę.
W poniedziałek razem z Kubą Perzyną pojechaliśmy na podbój Port de Tudons - przełęczy znanej z Vuelty. Tego dnia bardzo mocno wiało, tak, że miejscami było naprawdę ciężko. Po drodze pokonaliśmy podjazd
Na trzeci i ostatni mikrocykl zostały 4 dni i nie omieszkałem ich wykorzystać w pełni. We czwartek interwałowy trening z trzykrotnym pokonywaniem Col de Rates – trening, który odcisnął najmocniejsze piętno ze wszystkich. Nogi pulsowały do wieczora... W piątek wybraliśmy się większą, 5 osobową, e
W sobotę zaplanowaliśm
y odwiedzić ostatni niewidziany fragment okolic, w których przebywaliśmy. Większym peletonem liczącym 10 osób pojechaliśmy urokliwą drogą wijącą się wąwozami na wschód od Ebo. Na koniec z Kubą zaliczyliśmy klika ścianek na drodze do Tollos i podjazd do Tarbeny z Castell di Castello. Wieczorem odbył się pożegnalny grill, gdyż nasze „sprzęty” w niedzielne popołudnie wybierały się w drogę powrotną. Niedzielny poranek można było jeszcze przeznaczyć na wczesny trening. Samotna, trzy godzinna, przejażdżka przez Serra di Bernia zakończyła moje treningi na Costa Blanca. Jak już pisałem, w sumie było ponad 1400km, około 50 godzin jazdy i 22 kilometry w pionie. Ale najważniejsze, że wszystko przy pięknej pogodzie i po super drogach!Ostatni dzień lutego zszedł na podróż do domu. Stopem do Calpe, pociągiem do Alicante, autobusem na lotnisko i samolotem do Polski... brrr.
No comments:
Post a Comment