Tuesday, September 6, 2011

road trophy

To miała być jedna z najważniejszych i zarazem najprzyjemniejszych imprez sezonu i pomimo wielu obaw i niepewności Road Trophy 2011 taką imprezą było! Jedyna, niestety, etapówka, w której można wystartować z czysto amatorskim statusem, 3 dni ścigania, po czasami aż za nadto górzystych beskidzkich trasach, fajna atmosfera i dobre ściganie - wszystko to złożyło się na zdecydowanie pozytywne wrażenia na zakończenie. Wynik sportowy też lepszy niż przed rokiem, druga pozycja open w generalnej klasyfikacji - „co by było gdyby...” za chwilę...

Przed pierwszym etapem wahałem się, jaką strategię obrać na wyścig. Atakować od początku czy próbować się oszczędzać i czekać na końcówkę. Strome ściany, które czekały na nas każdego dnia nie zapowiadały sielanki w żadnym momencie i tak też było. Jak tylko padł sygnał do startu zaczęła się zabawa. Pierwszy podjazd pod Kubalonkę od razu pokazał, z kim trzeba się będzie liczyć i nie było tu żadnego zaskoczenia – Tomek Drożdż, Kuba Perzyna i jeszcze kilku dochodzących zawodników. W Wiśle jest większa grupka, ale w odróżnieniu od sytuacji na „Pętli” wszyscy są skorzy do współpracy i podwójnym wachlarzem zmierzamy w kierunku Salmopolu. Na podjeździe od początku mocne tempo dyktuje Tomek Drożdż i w pewnym odjeżdża od peletoniku, a ja postanawiam za nim skoczyć. Tomek dalej pnie się mocno w górę już ze mną na kole, przed samą końcówką wychodzę do przodu, żeby pokazać, że jedziemy we dwóch. Na górze mamy niezłą przewagę i pomykamy w dół. Zgodnie współpracując przemykamy szybko przez Szczyrk i odbijamy z głównej drogi, pogoni za nami, póki co nie widać. Niestety tutaj dopada mnie pech... Dziura, mocne uderzenie i wylatuje mi pełny bidon. Jesteśmy dopiero w połowie trasy, więc muszę się zatrzymać go podnieść. Niestety pierwszego dnia nie towarzyszył nam jeszcze Grzegorz Golonko i nie mieliśmy zaopatrzenia w Powerade’y – tak na pewno olał bym ten bidon, ale jazda bez wody nie skończyła by się dobrze. Byłem pewien, że za nami idzie ostry pościg, więc liczyłem też na to, że i Tomka, który pojechał sam, jeszcze dogonimy. Nie wiedziałem wtedy, że w Szczyrku w kraksie leżał Kuba, a z nim zatrzymał się Andrzej Widziewicz, co z pewnością miało spory ujemny wpływ na siłę goniącego peletonu. Zaraz przed bufetem na hopce przed sobą widzę jadącego samotnie Tomka, a za sobą w podobnej odległości grupę. Czekam. Na bufecie grupa się niestety trochę rozjechała, wszyscy chcą złapać kubek z wodą... Potem już sam zawaliłem. Lekki podjazd pod „bunkry”, do przodu wyrywa trójka zawodników, z lekką przewagą przejeżdża szczyt i szybko mknie w dół. Z tyłu niestety nie udaje się zebrać do szybkiego skasowania śmiałków i wspomniana trójka, m.in. z Wojtkiem Kwiatkiem i Łukaszem Stasikowskim odjeżdża. Zostaje Kamesznica. Chętnych do współpracy nie ma już wcale. Staram się sam zminimalizować straty. Na ostatniej ścianie widać jadącą trójkę, a właściwie dwójkę, bo trzeci zawodnik został pokonany przez stromiznę i idzie pieszo. Podjazd bardzo męczący, na końcu już ledwo udaje się przepychać korby i wyprzedza mnie jeszcze jadący „na świadka” dla Tomka Drożdża Lary Zębatka. Ostatecznie niespełna dwie minuty straty do zwycięzcy.

Od drugiego etapu startujemy wcześniej, czyli o 9 rano - dla mnie w sumie idealna pora, pięknie współgrająca w dobowym rytmem dnia. Na rozgrzewce jest jeszcze trochę chłodno, ale w sektorze startowym, w pełnym słońcu temperatura już wysoka ;) Etap najdłuższy, więc i tempo na początku nie najwyższe, w Milówce zjeżdża się całkiem spora grupa, co przy otwartym ruchu wprowadza trochę nerwówki. Podjazdy w Trzebuni i Rychwałdzie też nie specjalnie przerzedzają peleton. Wszyscy oszczędzają nogi na główną „atrakcję” dnia. Główna drogą na przełęcz Kocierską jest w przebudowie, więc pozostaje tylko wjechać tam boczną dróżką wśród domów... Gdy tylko odbijamy z główniejszej drogi w lewo od razu można przypomnieć sobie jak bogata jest polszczyzna. Pół peletonu przeklina organizatora :P

Ściana, która wyrosła przed nami okazała się nie taka tragiczna, jadąc spokojnie, bez zrywów i przyspieszeń można było się jakoś wydrapać na górę, choć dużo milej byłoby podążać standardową drogą. Oby za rok już remont nie stwarzał okazji do ponownego odwiedzenia ulicy Widokowej. Na szczycie jest nas bodajże sześciu i w nagrodę za męczarnie mamy piękny zjazd w kierunku Andrychowa. Oczywiście, żeby nie było za łatwo, jak tylko kończy się zjazd skręcamy w lewo i pniemy się znów pod górę na Targanice. Tym razem też stromo, ale nie aż tak bardzo i też dużo krócej. Zostaje nas czterech i pozwalającym (nawet za bardzo) rozwinąć skrzydła zjazdem zmierzamy do Porąbki. Gdy wypadamy na główną drogę do Żywca zaraz za nami jest spora grupa pościgowa, co w naturalny sposób powoduje zmniejszenie tempa. Na hopkach w Tresnej odjeżdża dwójka zawodników, jeden szybko rezygnuje, a drugi próbuje sił aż do Szczyrku. Drużyna lidera nadaje jednak wystarczająco mocne tempo, tak że samotny odjazd był skazany na niepowodzenie. Od Szczyrku mamy już tylko góra – dół. Orle gniazdo, potem Salmopol, zameczek i podjazd na metę na Ochodzitą. Na Salmopolu mam już lekkie problemy z utrzymaniem tempa, a gdy robi się bardziej stromo na zameczku w Wiśle postanawiam jechać swoim tempem. Jest nas wtedy już tylko czterech. Zaraz po mnie od uciekających Tomka Drożdża i Kuby Perzyny odpada Wojtek Kwiatek. Na szczycie podjazdu dojeżdżam do Wojtka i razem próbujemy zmniejszyć około pół minutową stratę. Szybki zjazd przez Stecówkę i do mety zostaje nam tylko kilka schodów, na najbardziej stromym odrywam się od Wojtka i końcówkę pokonuje sam, żeby na mecie zameldować się z trochę ponad minutową stratą za zwycięskim Kubą, który pomimo piątkowych szlifów pokazuje, na co go stać.

Trochę potwierdziły się moje obawy, że 39x25 to będzie za mało. Wszystko szło wyjechać, ale na najdłuższym etapie noga już była na za bardzo zmęczona na końcówkę. Po etapie drugim, w generalce awansowałem na drugie miejsce, ale do prowadzącego Tomka miałem już 3 minuty straty i tylko szaleńczy atak i liczenie na słabszy dzień przeciwnika mogły przynieść końcowe zwycięstwo. Nic takiego jednak nie miało miejsca.

Etap trzeci zaczął się od razu od kilku mocnych akcentów, podjazd po płytach pod Koczy Zamek, ekstremalnie stromy zjazd do Kamesznicy i stromy wyjazd boczną drogą poznaną na „Pętli” do Lalików. Pierwsze 10 kilometrów wyłoniło już grupkę, która w całości dojechała do końca. Najbardziej zależało Andrzejowi, który dążył do odrobienia 7 minutowej straty w kategorii B, która pozostała jeszcze z pierwszego pechowego etapu. Zgodnie współpracując pokonujemy Nieledwię, wjeżdżamy do Czech i szybko lecimy przez Jablunkov z powrotem do Polski. Cieszę się, że moje pierwotne sugestie zostały wzięte pod uwagę i końcówka trzeciego etapu nie była rozgrywana po ekstremalnych stromiznach, ale bardziej klasycznym podjazdem. Zaraz za granicą próbuję zaatakować, ale poprawka Tomka jasno pokazuje, że o zwycięstwie w generalce należy zapomnieć. Nasza szóstka jeszcze się zjeżdża, ustalamy, że ścigamy się do karczmy na Ochodzitej i heja... Taniec zaczyna Kuba Perzyna atakując na serpentynach w Koniakowie. Sytuację cały czas kontroluje Tomek. Ja akurat z szóstej pozycji mam lekkie problemy, żeby mocno przyspieszyć – już mocno czuć trudy ścigania. Swoim tempem dochodzę do Wojtka Kwiatka i zbliżam się do prowadzącej dwójki. Poprawia Tomek, do niego próbuje doskoczyć znów Kuba. Jednak Tomek jest zdecydowanie najmocniejszy i niezagrożenie zbliża się do szczytu, ja jeszcze zaciskam zęby, kilka zębów w dół i mijam szczyt jako drugi. Trzeci jest Kuba, którego (trochę mało kulturalnie) na kresce 500 metrów dalej mija jeszcze Wojtek.

Drugim miejscem trzeciego dnia potwierdzam też drugą pozycję w klasyfikacji generalnej. Ostatnia dekoracja, w końcu małe, niesłodkie co-nieco i miłe spotkanie wieczorem ;) Żal było wyjeżdżać, takich imprez zdecydowanie nam brakuje! Pięknie dopisała pogoda, zdecydowanym krokiem naprzód było wprowadzenie elektronicznego pomiaru czasu, do pełni szczęścia brakuje jeszcze tylko przynajmniej częściowego ograniczania ruchu na trasie. Sportowo też było bardzo ciekawie, trudne trasy, mocne tempo i niepowtarzalna atmosfera kolarskiego, kilkudniowego święta. Zdecydowanie zasłużenie wygrał Tomek Drożdż, można gdybać, co by było gdybym na pierwszym etapie nie zgubił bidonu, a Kuba nie leżał w kraksie, ale okazja do rewanżu, mam nadzieję, będzie za rok!

No comments: