Saturday, December 24, 2011
ciesz się, że masz świadomość
Takie coś ostatnio usłyszałem... I teraz nie wypada nic innego jak okazywać radość, taką prostą, prawdziwą, bez zbędnych dodatków, które tylko zakłamują rzeczywistość. Tego też Wszystkim życzę! Radości na co dzień, jak najczęstszych uśmiechów losu, aby trudy codziennych spraw nie przesłaniały nam tego, do czego naprawdę chcemy dążyć. I wiary w to, że nasz cel jest właśnie tym wyśnionym marzeniem, którego pragniemy najbardziej.
Monday, November 28, 2011
stany skupienia
W sobotę na DSR Demo Days w Gliwicach odbieraliśmy puchary za klasyfikację generalną cyklu RoadMaraton. Te malutkie - indywidualne, no i ten wielki - za klasyfikację drużynową. Ogólnie trzeba przyznać, że czerwone barwy Bikeholików były bardzo często widoczne na "placu dekoracyjnym". A wzniesienie przechodniego pucharu za drużynówkę byłocałkiem przyjemnym doświadczeniem, mimo dość dziwnych zasad rywalizacjio ten puchar i całorocznych rozterek czy w ogóle warto. Było to też takie symboliczne pożegnanie, gdyż w przyszłym roku będę startował w teamie Nutraxx - także motywacji do ciągnięcia kolarskich aktywności na pewno nie zabraknie.
No i kończy się ten listopad... a zza okna wygląda wiosna jakby i przyroda czuła to proste, czyste szczęście. A schodząc znowu na Ziemię, trzeba się zacząć na nowo wplatać w tryby treningowe. Na razie spokojnie, bo jeszcze czuje trochę "niepodległościową" przechadzkę poGorcach, ale wygląda też na to, że później może to być niezbędne do minimalizacji czasu zostającego na błądzenie tęsknymi myślami. Na pocieszanie może rozrośnie się trochę park maszyn ;)
Thursday, November 3, 2011
a co pan ma pod maską?
W zeszły piątek, już na odcięcie tego roku grubą kreską, byłem na badaniach wydolnościowych. Akurat była okazja zrobić je na miejscu przy okazji wizyty Diagnostix w Krakowie. Najbardziej kompletny raporcik zgodnie z zapowiedzią wrzucam tutaj. Nie jest źle, biorąc pod uwagę już spore zmęczenie sezonem, cienką krew i trochę anty-sportowe ostatnie dni to nawet można by powiedzieć, że całkiem dobrze. Teraz trzeba zbierać motywację na nowy rok.
Friday, October 28, 2011
2011 słowno-muzycznie
![]() |
Podium Izery Tour |
Nareszcie udało się coś wygrać! Dotychczas wpadały jakieś bardzo lokalne czasówki, ale zwycięstwo w wyścig ze startu wspólnego obstawionego ogólnopolską (a czasami i ogólno-środkowoeuropejską :P) stawką do tej pory było poza zasięgiem. Czasami był to wynik pecha, a pewnie częściej braku doświadczenia, przysłowiowej nogi i tej, trudnej do opanowania, umiejętności wygrywania. Teraz się udało i to nawet nie raz :D Żeby znowu nie powstała powieść-rzeka to wymienię tylko te rzeczywiście wygrane zawody, czyli pierwsze miejsca open.
![]() |
Nowy Sącz |
Oprócz tego było jeszcze kilka niezłych wstępów, po których nie mogę mieć do siebie pretensji o brak starań. Zakończone wygraną w kategorii maratony w Parczewie oraz Lanckoronie, przyzwoite występy na Tour de Pologne Amatorów, w Roznavie i Road Trophy. Ogólnie 9 pierwszych miejsc (w tym 7 open), 3 drugich i 2 na trzeciej pozycji. Wytrwała jazda przez cały rok przyniosła też sukces w klasyfikacji generalnej RoadMaraton.
Były oczywiście też takie imprezy, których bardzo mi szkoda... Defekt na Jarnej wyeliminował mnie z walki. Choć i tak przy panującej wtedy aurze byłoby bardzo ciężko. Podobnie Tatry Tour... Z powodu aury w ogóle zrezygnowałem ze startu. A zawód, bardziej etyczny, pozostał po tegorocznej edycji Pętli Beskidzkiej.
![]() |
Infrasettimanale Classico |
Na przyszły rok trzeba sobie podnieść poprzeczkę. Na pewno odnowić licencję i wystartować w kilku wyścigach elity. Jeśli się uda "wyczarować" rower do jazdy na czas to start w MP, również w górskich. Szanse na efektowny wynik są oczywiście skąpe, ale na efektywny to już można liczyć ;) Oprócz tego trzeba będzie bronić tego, co udało się wywalczyć w tym roku i szukać okazji do nowych doświadczeń. Wyzwań na pewno nie zabraknie!
Na koniec, za cały sezon pragnę podziękować za wsparcie i kibicowanie. W szczególności firmie Tines wspierającej finansowo Bikeholików, firmie Mobile Experts i wszystkim, którzy trzymali kciuki i dopingowali na kolarskich trasach.
Sunday, October 16, 2011
gliwickie siódemki
Wczoraj zaliczyłem ostatni start w tym sezonie. Wiem, że robi się nudno, ale była to kolejna, już czwarta z rzędu, czasówka. Tzw. "Gliwickie Siódemki", czyli jazda wzdłuż autostrady na pokręconej pętli na dystansie 7777 metrów. W porównaniu z dwoma wcześniejszymi czasówkami, do tych zawodów podejście zawodników już było dość poważne, rolki, trenażery, rowery do jazdy na czas... Nic tylko się cieszyć, że bez "takiej" napinki, na zwykłym rowerze szosowym udało się dojechać na 3 miejscu open, 9 sekund za uczestnikiem tegorocznego Tour de Pologne Pawłem Bernasem i 4 za startującym w pełnym rynsztunku czasowym Remigiuszem Rolskim.
Dziękuję Wszystkim za urodzinowe życzenia. Te publiczne i te prywatne, jak coś się nie spełni wiem kogo ścigać ;)
Dziękuję Wszystkim za urodzinowe życzenia. Te publiczne i te prywatne, jak coś się nie spełni wiem kogo ścigać ;)
Monday, October 10, 2011
powrót króla :P
Po ubiegłorocznej detronizacji dokonanej ręką, a raczej nogą Bartka Janowskiego ;) w tym roku zwycięstwo w czasówce Bikeholików przypadło znów w moim udziale.
Chciałem poprawić rekord trasy, który 2 lata temu ustaliłem na równe 30 minut, ale nie udało się. Wyszło o 38 sekund za dużo jazdy :/ Za zimno trochę było, w końcówce już aparat oddechowy się przytykał i charczał. Trzeba wymienić na nowy model, albo trochę odrestaurować przez najbliższy czas jakimś porządnym złocistym płynem. Niemniej jednak średnia powyżej 40 i drugi czas w historii - nie jest źle :P
Chciałem poprawić rekord trasy, który 2 lata temu ustaliłem na równe 30 minut, ale nie udało się. Wyszło o 38 sekund za dużo jazdy :/ Za zimno trochę było, w końcówce już aparat oddechowy się przytykał i charczał. Trzeba wymienić na nowy model, albo trochę odrestaurować przez najbliższy czas jakimś porządnym złocistym płynem. Niemniej jednak średnia powyżej 40 i drugi czas w historii - nie jest źle :P
Sunday, October 2, 2011
poprawka na Widnicy
Wczoraj odbyła się druga edycja miechowskiego Pucharu Widnicy, czyli sprintu pod górę. 1200m i niespełna 100m w pionie jazdy indywidualnej na czas. Udało mi się obronić zeszłoroczny tytuł, choć czasy w tym roku były dużo lepsze i wszyscy byli zdecydowanie bliżej siebie. Choć patrząc na dystans do pokonania różnice i tak były znaczące. Nowy rekord do pobicia 3 minuty 9 sekund. Za rok atakujemy barierę 3 minut ;)
Monday, September 26, 2011
czas na czas
Słowo się rzekło, więc wczoraj rozpocząłem serię czasówek kończących sezon. Na pierwszy ogień poszedł uphill z miejscowości Tatranská Štrba do Štrbské Pleso. Około 9,5 km i 450 metrów w pionie, cały czas równo pod górę, bez żadnych wystromień. Można się było zastanawiać czy nie próbować rozkręcać blata, ale jednak postawiłem na jazdę z wysoką kadencją, co chyba się sprawdziło. Pogoda w Tatrach po prostu przepiękna. Można było obserwować klasyczne zjawisko inwersji temperatury, w drodze na Słowację w Nowy Targu był 1 stopień, w Bukowinie już około 7, na Łysej Polanie 3, a na słowackiej magistrali już około 10, w dodatku pełne słońce i raczej słaby wiatr, więc zapowiadało się na idealne warunki.
Podjazd z Strby to jeden z moich ulubionych w Tatrach, mogło by być trochę bardziej stromo, ale i tak te 10 km to już nie jest hopka, którą można połknąć z rozpędu. Na rozgrzewkę spokojnie zaliczyłem cały podjazd, zastanawiając się jeszcze nad doborem przełożeń. Trasa była super przygotowana, każdy kilometr był oznaczony stosownym numerkiem i średnim przewyższeniem jakiego należy się spodziewać, aż mi się przypomniały alpejskie podjazdy na Galibier i Telegraph... :)
Numerki dla zawodników przydzielone wg czasu (minuty) startu, więc też łatwo było się zorientować kiedy podjechać na kreskę i kogo się doganiało. Dla mnie przypadła 15-tka. Z 13-tka startował Słowak, który wyglądał na mocnego zawodnika, więc wydawało się, że będzie kogo gonić. Start pod górę, ale na szczęście z pomocą organizatora przytrzymującego zawodników, więc od razu można było ruszyć z kopyta. No i jak to na czasówce, jazda ma maksymalnych obrotach i liczenie na to, że wystarczy do końca. Na lekkim wypłaszczeniu na ostatnim kilometrze, już koło stawu można było pewnie wrzucić jeszcze blat, ale przy jeździe na hiperwentylacji i granicy odmowy pomyślałem, że lepiej będzie nie ryzykować. I tak jeszcze ostatnie 500 metrów pięło się dość mocno pod górę, więc łatwiej było finiszować z małej tarczy. Zawodnika z 13-tką nie dogoniłem, ale na metę wpadłem zaraz za nim, więc wydawało się, że jest nieźle. Pozostało czekać na resztę zawodników.
Okazało się, że rzeczywiście było nieźle. Nikomu nie udało się poprawić mojego czasu, więc w bardzo sympatycznej i kameralnej atmosferze odebrałem nagrodę i gratulację za zwycięstwo, choć wygrana była o włos gruby na 2 sekundy. Puchar był trochę duży i ciężki, więc był też, na zakończenie, bardzo ciekawy zjazd do auta do Strby po serpentynach z siatką w jednej ręce... Piękną pogodę i trochę czasu, który został mi do powrotu taty z Rysów wykorzystałem do zrobienia przejażdżki ostatnimi fragmentami Jarnej i początków Tatry Tour.
Podjazd z Strby to jeden z moich ulubionych w Tatrach, mogło by być trochę bardziej stromo, ale i tak te 10 km to już nie jest hopka, którą można połknąć z rozpędu. Na rozgrzewkę spokojnie zaliczyłem cały podjazd, zastanawiając się jeszcze nad doborem przełożeń. Trasa była super przygotowana, każdy kilometr był oznaczony stosownym numerkiem i średnim przewyższeniem jakiego należy się spodziewać, aż mi się przypomniały alpejskie podjazdy na Galibier i Telegraph... :)
Numerki dla zawodników przydzielone wg czasu (minuty) startu, więc też łatwo było się zorientować kiedy podjechać na kreskę i kogo się doganiało. Dla mnie przypadła 15-tka. Z 13-tka startował Słowak, który wyglądał na mocnego zawodnika, więc wydawało się, że będzie kogo gonić. Start pod górę, ale na szczęście z pomocą organizatora przytrzymującego zawodników, więc od razu można było ruszyć z kopyta. No i jak to na czasówce, jazda ma maksymalnych obrotach i liczenie na to, że wystarczy do końca. Na lekkim wypłaszczeniu na ostatnim kilometrze, już koło stawu można było pewnie wrzucić jeszcze blat, ale przy jeździe na hiperwentylacji i granicy odmowy pomyślałem, że lepiej będzie nie ryzykować. I tak jeszcze ostatnie 500 metrów pięło się dość mocno pod górę, więc łatwiej było finiszować z małej tarczy. Zawodnika z 13-tką nie dogoniłem, ale na metę wpadłem zaraz za nim, więc wydawało się, że jest nieźle. Pozostało czekać na resztę zawodników.
Okazało się, że rzeczywiście było nieźle. Nikomu nie udało się poprawić mojego czasu, więc w bardzo sympatycznej i kameralnej atmosferze odebrałem nagrodę i gratulację za zwycięstwo, choć wygrana była o włos gruby na 2 sekundy. Puchar był trochę duży i ciężki, więc był też, na zakończenie, bardzo ciekawy zjazd do auta do Strby po serpentynach z siatką w jednej ręce... Piękną pogodę i trochę czasu, który został mi do powrotu taty z Rysów wykorzystałem do zrobienia przejażdżki ostatnimi fragmentami Jarnej i początków Tatry Tour.
Thursday, September 22, 2011
wspólne treningi

W weekendy mamy oczywiście tradycyjnie "Cichy Kącik". Zawsze się znajdzie tam ktoś do mocniejszej jazdy albo też do zrobienia lekkiej regeneracyjnej przejażdżki po wyścigu albo na zakończenie sezonu. Mam nadzieję, że w przyszłym roku, przynajmniej przed sezonem startowym i na "cichym" zaadaptuję się kilka pomysłów z IC i będzie też więcej osób chętnych do wspólnej jazdy. Pierwszym krokiem było otwarcie dla wszystkich grupy na Facebook'u.
Chociaż czuć już zmęczenie, szczególnie po wyścigu potrzebuje więcej czasu na regenerację niż jeszcze miesiąc temu, to aż żal, że ten kolarski rok ma się ku końcowi. Na podsumowanie, jak już weszło trochę do tradycji, mam jeszcze kilka startów w czasówkach. Pierwsza już być może w niedzielę na Słowacji.
Labels:
cichy kącik,
infrasettimanale classico,
kraków,
treningi,
wieliczka
Sunday, September 18, 2011
doliną popradu

Akcji próbowałem sporo, już od początku starałem się zabrać w dobrą ucieczkę, ale nie miałem szczęścia - peleton wszystko kasował. Na podjazdach na Krzyżówkę i Boguszę też coś chciałem zrobić, ale nie było chęci ze strony najmocniejszych zawodników do współpracy. Finisz odpuściłem, takie szaleństwo nie dla mnie. Pewnie jakby droga była dwa razy szersza to i tak finiszowanie byłoby całą szerokością... Ale wyścig naprawdę fajny, super zabezpieczenie, piękna pogoda, dobre towarzystwo. Ze startu ostrego lekko ponad 100 km w dwie i pół godziny. Mam nadzieję, że w przyszłych latach dojedzie do skutku utrudnienie trasy dodatkowymi podjazdami w okolicach Krynicy.
Tuesday, September 6, 2011
road trophy

Przed pierwszym etapem wahałem się, jaką strategię obrać na wyścig. Atakować od początku czy próbować się oszczędzać i czekać na końcówkę. Strome ściany, które czekały na nas każdego dnia nie zapowiadały sielanki w żadnym momencie i tak też było. Jak tylko padł sygnał do startu zaczęła się zabawa. Pierwszy podjazd pod Kubalonkę od razu pokazał, z kim trzeba się będzie liczyć i nie było tu żadnego zaskoczenia – Tomek Drożdż, Kuba Perzyna i jeszcze kilku dochodzących zawodników. W Wiśle jest większa grupka, ale w odróżnieniu od sytuacji na „Pętli” wszyscy są skorzy do współpracy i podwójnym wachlarzem zmierzamy w kierunku Salmopolu. Na podjeździe od początku mocne tempo dyktuje Tomek Drożdż i w pewnym odjeżdża od peletoniku, a ja postanawiam za nim skoczyć. Tomek dalej pnie się mocno w górę już ze mną na kole, przed samą końcówką wychodzę do przodu, żeby pokazać, że jedziemy we dwóch. Na górze mamy niezłą przewagę i pomykamy w dół. Zgodnie współpracując przemykamy szybko przez Szczyrk i odbijamy z głównej drogi, pogoni za nami, póki co nie widać. Niestety tutaj dopada mnie pech... Dziura, mocne uderzenie i wylatuje mi pełny bidon. Jesteśmy dopiero w połowie trasy, więc muszę się zatrzymać go podnieść. Niestety pierwszego dnia nie towarzyszył nam jeszcze Grzegorz Golonko i nie mieliśmy zaopatrzenia w Powerade’y – tak na pewno olał bym ten bidon, ale jazda bez wody nie skończyła by się dobrze. Byłem pewien, że za nami idzie ostry pościg, więc liczyłem też na to, że i Tomka, który pojechał sam, jeszcze dogonimy. Nie wiedziałem wtedy, że w Szczyrku w kraksie leżał Kuba, a z nim zatrzymał się Andrzej Widziewicz, co z pewnością miało spory ujemny wpływ na siłę goniącego peletonu. Zaraz przed bufetem na hopce przed sobą widzę jadącego samotnie Tomka, a za sobą w podobnej odległości grupę. Czekam. Na bufecie grupa się niestety trochę rozjechała, wszyscy chcą złapać kubek z wodą... Potem już sam zawaliłem. Lekki podjazd pod „bunkry”, do przodu wyrywa trójka zawodników, z lekką przewagą przejeżdża szczyt i szybko mknie w dół. Z tyłu niestety nie udaje się zebrać do szybkiego skasowania śmiałków i wspomniana trójka, m.in. z Wojtkiem Kwiatkiem i Łukaszem Stasikowskim odjeżdża. Zostaje Kamesznica. Chętnych do współpracy nie ma już wcale. Staram się sam zminimalizować straty. Na ostatniej ścianie widać jadącą trójkę, a właściwie dwójkę, bo trzeci zawodnik został pokonany przez stromiznę i idzie pieszo. Podjazd bardzo męczący, na końcu już ledwo udaje się przepychać korby i wyprzedza mnie jeszcze jadący „na świadka” dla Tomka Drożdża Lary Zębatka. Ostatecznie niespełna dwie minuty straty do zwycięzcy.

Ściana, która wyrosła przed nami okazała się nie taka tragiczna, jadąc spokojnie, bez zrywów i przyspieszeń można było się jakoś wydrapać na górę, choć dużo milej byłoby podążać standardową drogą. Oby za rok już remont nie stwarzał okazji do ponownego odwiedzenia ulicy Widokowej. Na szczycie jest nas bodajże sześciu i w nagrodę za męczarnie mamy piękny zjazd w kierunku Andrychowa. Oczywiście, żeby nie było za łatwo, jak tylko kończy się zjazd skręcamy w lewo i pniemy się znów pod górę na Targanice. Tym razem też stromo, ale nie aż tak bardzo i też dużo krócej. Zostaje nas czterech i pozwalającym (nawet za bardzo) rozwinąć skrzydła zjazdem zmierzamy do Porąbki. Gdy wypadamy na główną drogę do Żywca zaraz za nami jest spora grupa pościgowa, co w naturalny sposób powoduje zmniejszenie tempa. Na hopkach w Tresnej odjeżdża dwójka zawodników, jeden szybko rezygnuje, a drugi próbuje sił aż do Szczyrku. Drużyna lidera nadaje jednak wystarczająco mocne tempo, tak że samotny odjazd był skazany na niepowodzenie. Od Szczyrku mamy już tylko góra – dół. Orle gniazdo, potem Salmopol, zameczek i podjazd na metę na Ochodzitą. Na Salmopolu mam już lekkie problemy z utrzymaniem tempa, a gdy robi się bardziej stromo na zameczku w Wiśle postanawiam jechać swoim tempem. Jest nas wtedy już tylko czterech. Zaraz po mnie od uciekających Tomka Drożdża i Kuby Perzyny odpada Wojtek Kwiatek. Na szczycie podjazdu dojeżdżam do Wojtka i razem próbujemy zmniejszyć około pół minutową stratę. Szybki zjazd przez Stecówkę i do mety zostaje nam tylko kilka schodów, na najbardziej stromym odrywam się od Wojtka i końcówkę pokonuje sam, żeby na mecie zameldować się z trochę ponad minutową stratą za zwycięskim Kubą, który pomimo piątkowych szlifów pokazuje, na co go stać.
Trochę potwierdziły się moje obawy, że 39x25 to będzie za mało. Wszystko szło wyjechać, ale na najdłuższym etapie noga już była na za bardzo zmęczona na końcówkę. Po etapie drugim, w generalce awansowałem na drugie miejsce, ale do prowadzącego Tomka miałem już 3 minuty straty i tylko szaleńczy atak i liczenie na słabszy dzień przeciwnika mogły przynieść końcowe zwycięstwo. Nic takiego jednak nie miało miejsca.
Etap trzeci zaczął się od razu od kilku mocnych akcentów, podjazd po płytach pod Koczy Zamek, ekstremalnie stromy zjazd do Kamesznicy i stromy wyjazd boczną drogą poznaną na „Pętli” do Lalików. Pierwsze 10 kilometrów wyłoniło już grupkę, która w całości dojechała do końca. Najbardziej zależało Andrzejowi, który dążył do odrobienia 7 minutowej straty w kategorii B, która pozostała jeszcze z pierwszego pechowego etapu. Zgodnie współpracując pokonujemy Nieledwię, wjeżdżamy do Czech i szybko lecimy przez Jablunkov z powrotem do Polski. Cieszę się, że moje pierwotne sugestie zostały wzięte pod uwagę i końcówka trzeciego etapu nie była rozgrywana po ekstremalnych stromiznach, ale bardziej klasycznym podjazdem. Zaraz za granicą próbuję zaatakować, ale poprawka Tomka jasno pokazuje, że o zwycięstwie w generalce należy zapomnieć. Nasza szóstka jeszcze się zjeżdża, ustalamy, że ścigamy się do karczmy na Ochodzitej i heja... Taniec zaczyna Kuba Perzyna atakując na serpentynach w Koniakowie. Sytuację cały czas kontroluje Tomek. Ja akurat z szóstej pozycji mam lekkie problemy, żeby mocno przyspieszyć – już mocno czuć trudy ścigania. Swoim tempem dochodzę do Wojtka Kwiatka i zbliżam się do prowadzącej dwójki. Poprawia Tomek, do niego próbuje doskoczyć znów Kuba. Jednak Tomek jest zdecydowanie najmocniejszy i niezagrożenie zbliża się do szczytu, ja jeszcze zaciskam zęby, kilka zębów w dół i mijam szczyt jako drugi. Trzeci jest Kuba, którego (trochę mało kulturalnie) na kresce 500 metrów dalej mija jeszcze Wojtek.
Drugim miejscem trzeciego dnia potwierdzam też drugą pozycję w klasyfikacji generalnej. Ostatnia dekoracja, w końcu małe, niesłodkie co-nieco i miłe spotkanie wieczorem ;) Żal było wyjeżdżać, takich imprez zdecydowanie nam brakuje! Pięknie dopisała pogoda, zdecydowanym krokiem naprzód było wprowadzenie elektronicznego pomiaru czasu, do pełni szczęścia brakuje jeszcze tylko przynajmniej częściowego ograniczania ruchu na trasie. Sportowo też było bardzo ciekawie, trudne trasy, mocne tempo i niepowtarzalna atmosfera kolarskiego, kilkudniowego święta. Zdecydowanie zasłużenie wygrał Tomek Drożdż, można gdybać, co by było gdybym na pierwszym etapie nie zgubił bidonu, a Kuba nie leżał w kraksie, ale okazja do rewanżu, mam nadzieję, będzie za rok!
Monday, August 29, 2011
sprężynowo
Zatem w niedzielę, wcześnie rano jeszcze jeden rzut oka na prognozy i jedziemy. Na miejscu rzeczywiście już sucho, a przy masztach na Martinskie Hole nawet widać, że przebija się słońce. Start z rynku w Martinie i od razu pod górkę. Szybko pod górkę ;) Na moje nieszczęście na trasie była właśnie tylko ta jedna górka, pokonywana dwa razy, na początku i na końcu przed zjazdem z powrotem do miasta. Zaraz po zjeździe ucieka dwójka, ale mocno wiało, tempo też było dobre, więc wydawało się, że są bez szans. A jednak, jak to zwykle bywa - "ucieczka, w której Cię nie ma jest decydująca". Ale uczciwie muszę przyznać, że i tak bym nie dał rady. Hopkowata trasa, wiejący wiatr sprawiały, że miałem spore problemy z utrzymaniem tempa peletonu. Sobotni trening nie był pewnie bez znaczenia, ale naprawdę chwilami myślałem, że już puszczę i zaciskając zęby odliczałem czas do końca sprężynując na końcu grupy. Na końcu postanowiłem, że wyjadę się do końca i skoczyłem za kilkoma kontrującymi zawodnikami. Strata do dwójki była już 3 minutowa, więc nie było szans ich dojść, ale pozostała jeszcze walka o podium. Na wspomnianym podjeździe odjeżdżam trochę towarzyszom, ale do końca 9 kilometrów... Dochodzi mnie dwójka zawodników i współpracując, dojeżdżamy do mety przed peletonem. Na końcu niewiele zabrakło, żeby być oczko wyżej i tym samym na podium kategorii, ale jednak zabrakło sprinterskiego wykończenia. Ostatecznie 5-ty open.
Jak zwykle na Słowacji wyścig bardzo fajnie zorganizowany, świetnie zabezpieczony, no i rozgrywany na dobrym tempie.
Sunday, August 21, 2011
prawo początkującego
Pierwsza wizyta w Górach Izerskich zakończyła się sukcesem. Wczoraj udało się wygrać wyścig Izerski Tour rozgrywany na polsko-czeskim pograniczu. Relacja na stronie Bikeholików.
Tuesday, August 16, 2011
pomidor

Saturday, August 13, 2011
toury

Sobotni dzień był przeznaczony na Rajcza Tour. Na początek wspólny start obu dystansów, czyli ponad 200 luda i pełno „trzepaków”... Na podjeździe na Kotelnicę z Nieledwi spokojnie do przodu, żeby kolejny podjazd wąską, leśną droga jechać już z przodu. Do mety daleko, więc nikomu nie chce się jeszcze jechać, tempo spada, zjeżdża się bardzo duża grupa. Ruch otwarty, więc zaczyna być (nie)ciekawie. U Poloka idzie już konkretniejsza selekcja, tak że po rozjeździe dystansów jest już w miarę komfortowa grupa, ale jak zwykle większość patrzy tylko jak tu się oszczędzać... Przysłop bez szaleństw kontrolując tempo Tomka Drożdża. W Zawoi już wiele osób czeka z niecierpliwością na bufet. Ustalamy, że staniemy „pokojowo” wszyscy. Niestety niektórzy robić tego nie potrzebowali, bo „stołowali” się z jadącego samochodu, a bufet wykorzystali na to, żeby zdobyć przewagę... Z Krowiarek aż do Jabłonki gonimy kolegów Drożdża i Kozioła jadąc blisko 50 km/h po zmianach. Dogonić się udało, ale gonitwa mnie osobiście kosztowało to bardzo wiele wysiłku i krzyków, żeby zorganizować odpowiednio pogoń. Na Słowacji hopki i wiatr, dobrze, że tempo spada. Na ostatnim podjeździe na granicę słowacko-polską zastanawiamy się czy w końcu finisz jest na górze czy w Rajczy. Trochę skoków, ale dość mało konkretnych, więc grupa się trzyma w całości razem. Przed Rajczą próbuję 2 razy skoczyć mając świadomość, że finisz w mieście jest fatalnie umiejscowiony. Odjechać się nie udaje. Rajcza – rondo, 3 zakręty 90 stopniowe na ostatnich metrach... porażka. Nie ma sensu ryzykować. 7 open i 4 w kategorii, właściwie z czasem zwycięzcy. Niestety znowu powtarza się sytuacja, że korzystający z nieregulaminowej pomocy zajmują czołowe miejsca... A dodatkowo fatalna organizacja mety i niezrozumiale słaba praca sędziów spowodowały, że radość w sumie niezłego wyścigu została dla mnie całkiem zepsuta.
W poniedziałek rano wracam do domu i potem prosto do pracy...
Labels:
Gemer Tour,
Rajcza Tour,
Roznava,
Tour de Pologne amatorów
Sunday, August 7, 2011
Brzegi

Brak startu w Tatry Tour trochę zburzył mi plan pobytu, a że dodatkowo pogoda w kolejnych dniach nadal nie była delikatnie mówiąc najlepsza, trzeba było wykorzystywać każdą chwilę słońca, żeby dobrze przygotować się do kolejnych startów. W niedzielę udało się na sucho, wcześnie rano zaliczyć kilka razy Zdziar i zrobić rekonesans końcówki etapu TdP dla amatorów. Poniedziałek regeneracyjne termy na Banii w Białce i krótka przejażdżka. We wtorek objazd pełnej pętli etapu touru z Gliczarowem i kawałek czwartkowej pętelki, którą będą pokonywać zawodowcy. Mimo że nie padało to skończyłem cały w błocie... Nawet gospodarze mówią, że takiej parszywej pogody w wakacje to dawno nie było.


Od piątku ostra zabawa. 400 wyścigowych kilometrów w 3 dni z rzędu. Więcej wkrótce.
Sunday, July 17, 2011
lancKORONA amatorów
Zaczęło się nie najlepiej. Ponad pół godziny staliśmy w bramie startowej oczekując na karetkę i podpis lekarza, bez którego wyścig nie mógł się rozpocząć. Potem od startu mocne tempo narzucane przez Dominika Grządziela, który zaplanował przejazd krótszego dystansu, czyli 2 z 4 pętli. Stromych ścianek w okolicy nie brakuje, więc peleton szybko się uszczuplał, gdy Dominik zakończył swoją "pracę" zostało nas pięciu...
Na trzeciej pętli, w obawie przed czekaniem na ostateczną rozgrywkę do końca, na najstromszej ściance zaatakował Kamil Maj. Trochę poczekał na górze, udało mi się dojechać i dalej jechaliśmy we dwóch. Akurat to był kryzysowy moment dla mnie. Kolka, więc oddychało się bardzo ciężko, ale jak już p

Kończąc ostatnią pętlę ustaliliśmy, że się jednak na końcu pościagamy się o pierwsze miejsce open, choć miało to tylko symboliczne znaczenie. Przewaga była na tyle duża, że był czas się "poczarować". Skoczyłem pierwszy, ale wygrał Kamil, mi krótkie strome ścianki nie służą :P, mogłem spróbować dłuższego finiszu. Jednak, było nie było, tytuł mistrza wygrałem.
Szkoda, że ponownie były problemy z wynikami. Sędziowie się bardzo nie popisali i w większości kategorii były jakieś błędy, co jest bardzo nie zrozumiałe, gdyż na metę na rynku w Lanckoronie praktycznie każdy wjeżdżał pojedynczo, a sędziowie w końcu byli profesjonalni... Sam wyścig dla mnie był w porządku, cały czas mieliśmy przed sobą policyjnego pilota na motorze, wszystkie skrzyżowania obstawione, co przy niebezpiecznych zjazdach było bardzo ważne. Jeszcze jakby drogi były lepsze to byłoby super. Także od strony sportowej impreza jak najbardziej ok, gorzej było od strony obsługi - sędziów, organizacji startu, itp.
Podsumowując - było ciężko. Dystans około 135 km z ponad 2700 m w górę w czasie 4 godzin i 12 minut. Dobrze, że przynajmniej od samego rana nie prażyło słońce.
Wednesday, July 13, 2011
jak czuł się Andy?

Mógłbym pewnie napisać, że czuję się oszukany, ale jest mi po prostu przykro, że w ten sposób odbiera się (podkreślam) szansę na rywalizację fair do samego końca. Wolałbym jednak strzelić na podjeździe i pogratulować wygranej komuś, kto był lepszy w zdrowej rywalizacji.
Sunday, July 10, 2011
walka o przetrwanie
W sumie z podsumowaniem miałem się wstrzymać do ogłoszenia oficjalnych wyników, ale napiszę na razie na gorąco. Pętla Beskidzka rozgrywana już po raz piąty w Istebnej stała się jednym z najważniejszych punktów sezonu maratonowego w Polsce. W tym roku szykowała się bardzo trudna trasa, a jak się później okazało, powiedziałbym, że nawet przerosła ona nasze wyobrażenia. Zaczęliśmy jak na Tour'ze, po drodze była okazja przejechać podjazd reklamowany jako najtrudniejszy więc skorzystaliśmy - rozjazd dystansów w Kamesznicy i boczną, początkowo fatalną, drogą ostro w górę. Autem wyglądało źle, ale to i tak nie był najgorszy punkt programu.
Jak co roku upał! Tak nawet dzisiaj jeszcze rozmawialiśmy, że ostatnie dwa tygodnie było raczej zimno jak na tą porę roku, a tam już wcześnie rano było skwarno... Przed startem jeszcze kontroluję działanie przerzutki, z którą były lekkie problemy przy wrzucaniu na najlżejsze, tego dnia niezbędne, przełożenie. Tutaj podziękowania dla windsport.pl za trafioną poradę!
Jedziemy! Na początek trzy podjazdy, które miały rozbić peleton. Przez las na Połom, Kubalonka przez zameczek prezydencki i Salmopol. Przede wszystkim chciałem bezpiecznie to przejechać, więc na końcu Połomu mocniejsze tempo, żeby zjeżdżać na początku i cały zameczek na czele. W Wiśle zjechała się jeszcze spora grupa i nie było ochoty do jakieś mocniejszej jazdy. Myślę sobie - "raz się żyje" - skaczę! Zaraz lekka poprawka i zebrała się odpowiednia grupka. Zgodnie współpracujemy na podwójnym aż do początku podjazdu na Salmopol. Do góry szybko, zaraz zostaje nas czterech, potem trzech... Na ostatniej serpentynie moi towarzysze mają (nieregulaminowy) bufet, a na szczycie ten zorganizowany. Dojeżdżam z lekką przewagą. Niestety, nie ma butelek z wodą, trzeba się zatrzymać. Myślę sobie "poczekają". Staję, napełniam pusty bidon i ruszam za dwójką. Strata około 100-200 metrów, zaraz ktoś rzuca, że 15 sekund. Ale niestety koledzy nie zamierzali czekać. W dół, pod wiatr i w Szczyrku tracę kontakt wzrokowy.
Zaraz za Szczyrkiem dojeżdża do mnie czwórka, która strzeliła na podjeździe i zgodnie współpracując gonimy uciekających. Trochę hopek, na których niecałą minutę przed nami widać jeszcze czołówkę. Od Węgierskiej Górki podjazd, na szczycie którego kolejny (regulaminowy) bufet. Część się zatrzymuje, zjeżdżamy wolno, bez dokręcania. Jednak zatrzymanie się na bufecie kosztuje bardzo dużo... Chłopaki dojeżdżają przed Milówką. Zaraz podjazd na Nieledwię. Zostaje nas trzech.
Właściwie od Nieledwi do Kamesznicy pracuję głównie sam. Z Kamesznicy wspomniany już stromy podjazd. Rowerem okazał się nawet nie tak bardzo ciężki. Laliki i skręcamy w prawo w drogę wśród lasów. Lekko w górę i w obie moje łydki uderzają skurcze. Jakoś paralitycznie przepycham, lekkie wypłaszczenie i puściło, ale do mety daleko... trochę zwątpiłem czy dojadę do końca. W dół, więc trochę odpocząłem. W Jaworzynce zaczynamy podjazd pod Wawrzaczów Groń, gdzie był kolejny bufet. Stajemy we dwóch, kolega, którego cały czas asekurował samochód, rzuca tylko "ja jadę chłopaki"...
Fragment szutru na wjeździe do Czech, ciekawa droga przez las, jedziemy w kierunku Jablunkova. Naszego byłego towarzysza nie widać... Współpracujemy zgodnie we dwóch z Radkiem Tecławem. "Uciekinier" pojawia się na horyzoncie, gdy dojeżdżamy ponownie do granicy. Znów zaczynają się schody. Góra, dół już non stop. "Uciekinier" strzela.
W perspektywie była więc rozgrywka o trzecie miejsce. Radek zachował jednak więcej sił i na podjeździe do Istebnej uzyskał przewagę. Skręcamy w nowiutką drogę przez centrum Istebnej - do mety już wydawało się blisko. Na koniec miały być płyty znane z Road Trophy, spodziewałem się zjazdu w dół na Zaolzie w okolicach Wojtaszy, gdzie nocowaliśmy rok temu, ale nie - niespodzianka. Jest w dół, ale już widzę, jak wyrasta przede mną stroma sztajfa. Jeszcze trzeba będzie pocierpieć.
Wyciągnąłem, w dół i znowu stromo w górę. Tym razem już ledwo, zwieszona głowa i prawie minąłem skręt znów na dół. Ile jeszcze... W końcu zaczynam poznawać okolicę - tak zbliżam się do podjazdu po płytach. Stromo, koło buksuje, czuję napięcie przebiegające po łydce - jak teraz będzie skurcz to przewracam się na bok... Ale udało się. Teraz już trochę mniej stromo w górę. Dolny chwyt i zakosami do przodu. Lekki zjazd, nawet nie zmieniam przełożenia, ostro w prawo i... nie dużo brakowało bym wpadł w stojący z otwartymi drzwiami samochód :/ Jakoś się zmieściłem, do mety 400 metrów. Na skrzyżowaniu stoją kibice, słyszę, "Brawo, Krzysztof jesteś drugi". 200 metrów, znów płyty, doping i kreska. Uff...
Słyszę, że prowadząca dwójka wjechała na metę z drugiej strony... Więc nie wiem, o co chodzi - czwarty czy drugi? Nie mam siły... Kilka kubków wody w gardło i na głowę - jadę w dół coś zjeść i się umyć. Ostatnie kilometry to była walka o przetrwanie, czegoś takiego nie pamiętam. Wszystkim którzy pokonali całą trasę należą się gratulacje.
Ciąg dalszy nastąpi.
Jak co roku upał! Tak nawet dzisiaj jeszcze rozmawialiśmy, że ostatnie dwa tygodnie było raczej zimno jak na tą porę roku, a tam już wcześnie rano było skwarno... Przed startem jeszcze kontroluję działanie przerzutki, z którą były lekkie problemy przy wrzucaniu na najlżejsze, tego dnia niezbędne, przełożenie. Tutaj podziękowania dla windsport.pl za trafioną poradę!
Jedziemy! Na początek trzy podjazdy, które miały rozbić peleton. Przez las na Połom, Kubalonka przez zameczek prezydencki i Salmopol. Przede wszystkim chciałem bezpiecznie to przejechać, więc na końcu Połomu mocniejsze tempo, żeby zjeżdżać na początku i cały zameczek na czele. W Wiśle zjechała się jeszcze spora grupa i nie było ochoty do jakieś mocniejszej jazdy. Myślę sobie - "raz się żyje" - skaczę! Zaraz lekka poprawka i zebrała się odpowiednia grupka. Zgodnie współpracujemy na podwójnym aż do początku podjazdu na Salmopol. Do góry szybko, zaraz zostaje nas czterech, potem trzech... Na ostatniej serpentynie moi towarzysze mają (nieregulaminowy) bufet, a na szczycie ten zorganizowany. Dojeżdżam z lekką przewagą. Niestety, nie ma butelek z wodą, trzeba się zatrzymać. Myślę sobie "poczekają". Staję, napełniam pusty bidon i ruszam za dwójką. Strata około 100-200 metrów, zaraz ktoś rzuca, że 15 sekund. Ale niestety koledzy nie zamierzali czekać. W dół, pod wiatr i w Szczyrku tracę kontakt wzrokowy.
Zaraz za Szczyrkiem dojeżdża do mnie czwórka, która strzeliła na podjeździe i zgodnie współpracując gonimy uciekających. Trochę hopek, na których niecałą minutę przed nami widać jeszcze czołówkę. Od Węgierskiej Górki podjazd, na szczycie którego kolejny (regulaminowy) bufet. Część się zatrzymuje, zjeżdżamy wolno, bez dokręcania. Jednak zatrzymanie się na bufecie kosztuje bardzo dużo... Chłopaki dojeżdżają przed Milówką. Zaraz podjazd na Nieledwię. Zostaje nas trzech.
Właściwie od Nieledwi do Kamesznicy pracuję głównie sam. Z Kamesznicy wspomniany już stromy podjazd. Rowerem okazał się nawet nie tak bardzo ciężki. Laliki i skręcamy w prawo w drogę wśród lasów. Lekko w górę i w obie moje łydki uderzają skurcze. Jakoś paralitycznie przepycham, lekkie wypłaszczenie i puściło, ale do mety daleko... trochę zwątpiłem czy dojadę do końca. W dół, więc trochę odpocząłem. W Jaworzynce zaczynamy podjazd pod Wawrzaczów Groń, gdzie był kolejny bufet. Stajemy we dwóch, kolega, którego cały czas asekurował samochód, rzuca tylko "ja jadę chłopaki"...
Fragment szutru na wjeździe do Czech, ciekawa droga przez las, jedziemy w kierunku Jablunkova. Naszego byłego towarzysza nie widać... Współpracujemy zgodnie we dwóch z Radkiem Tecławem. "Uciekinier" pojawia się na horyzoncie, gdy dojeżdżamy ponownie do granicy. Znów zaczynają się schody. Góra, dół już non stop. "Uciekinier" strzela.
W perspektywie była więc rozgrywka o trzecie miejsce. Radek zachował jednak więcej sił i na podjeździe do Istebnej uzyskał przewagę. Skręcamy w nowiutką drogę przez centrum Istebnej - do mety już wydawało się blisko. Na koniec miały być płyty znane z Road Trophy, spodziewałem się zjazdu w dół na Zaolzie w okolicach Wojtaszy, gdzie nocowaliśmy rok temu, ale nie - niespodzianka. Jest w dół, ale już widzę, jak wyrasta przede mną stroma sztajfa. Jeszcze trzeba będzie pocierpieć.
Wyciągnąłem, w dół i znowu stromo w górę. Tym razem już ledwo, zwieszona głowa i prawie minąłem skręt znów na dół. Ile jeszcze... W końcu zaczynam poznawać okolicę - tak zbliżam się do podjazdu po płytach. Stromo, koło buksuje, czuję napięcie przebiegające po łydce - jak teraz będzie skurcz to przewracam się na bok... Ale udało się. Teraz już trochę mniej stromo w górę. Dolny chwyt i zakosami do przodu. Lekki zjazd, nawet nie zmieniam przełożenia, ostro w prawo i... nie dużo brakowało bym wpadł w stojący z otwartymi drzwiami samochód :/ Jakoś się zmieściłem, do mety 400 metrów. Na skrzyżowaniu stoją kibice, słyszę, "Brawo, Krzysztof jesteś drugi". 200 metrów, znów płyty, doping i kreska. Uff...
Słyszę, że prowadząca dwójka wjechała na metę z drugiej strony... Więc nie wiem, o co chodzi - czwarty czy drugi? Nie mam siły... Kilka kubków wody w gardło i na głowę - jadę w dół coś zjeść i się umyć. Ostatnie kilometry to była walka o przetrwanie, czegoś takiego nie pamiętam. Wszystkim którzy pokonali całą trasę należą się gratulacje.
Ciąg dalszy nastąpi.
Sunday, July 3, 2011
pierwsza wygrana w masters

Trasa w Bielinach jest trudna, kilka krótkich podjazdów, w tym jeden bardzo stromy. W tym roku dodatkową trudność stanowił wiatr, który jeszcze przeszkadzał na zajeździe, więc bardzo trudno było o jakąś decydującą akcję. Dlatego też pewnie cały czas było lekkie czarowanie. Próbowaliśmy kilka razy atakować wraz z Kubą Perzyną, ale na wietrznych zjazdach peletonik dochodził. Na najtrudniejszym podjeździe starałem się dyktować mocne tempo, żeby uniknąć tam skoków, co się udało. Na ostatnim okrążeniu goniliśmy zawodnika z Warszawy, który wykorzystując swoje warunki atakował na zjeździe. Mnie dodatkowo złapała kolka, więc łatwo nie było... Doszliśmy dopiero na ostatnim podjeździe przed metą. Było pod górę, więc dla mnie super! Równo, mocno, miałem kolejnych przeciwników, żeby tuż przed kreską połknąć ostatniego i minąć metę jako pierwszy :)
Mini okres przygotowawczy w środku sezonu dobiega końca. Pod górę jest dobrze! Coś za coś, więc w dół i jeszcze pod wiatr bywa ciężko, ale teraz przed nami góry. Jestem zadowolony, że mimo nienajlepszej pogody udało się praktycznie zrealizować wszystkie założenia na ostatnie dwa tygodnie.
Sunday, June 26, 2011
mistrz srebrnej góry

Ciężka noga po wczorajszym górskim maratonie, ale kilka skoków oddałem. W dobry odjazd się zabrać nie udało, ale trening był dobry. To, że po 200 km po górach udało się żwawo przejechać sądeckie kryterium napawa optymizmem.
Relacje z obu wyścigów wkrótce na stronie Bikeholików. Z boku fotka jeszcze ze słonecznej Srebrnej Góry. Bardzo urokliwe miejsce :) Na maratonie już było w deszczu pod tą kostkę.
Monday, June 13, 2011
szybki weekend
A w niedzielę Szczurowa, około 50 km w trochę ponad godzinę. 3 krótkie okrążenia z sekcją 'strade bianca' na budowie obwodnicy miasta - skoki non-stop. Było szybko :D. Miejsce w pierwszej dziesiątce open.
Ten tydzień odpoczynkowy, trzeba się trochę zregenerować przed drugą, dużo bardziej górską, częścią sezonu!
Sunday, June 5, 2011
wyścig prawie górski
Tak też w skrócie można opisać wczorajszy wyścig w Psarach. Dodatkowo wspólnie puszczono 4 kategorie masters, od 0 do 3, więc na niespełna 22 kilometrowej pętli było tłoczno i niebezpiecznie. Główna grupa cały czas liczyła pewnie ok. 50 osób. Ja pierwsze 2 kółka spokojnie, wszystkie próby skoków były szybko kasowane. Na trzecim trochę się ruszyło po ataku Romka Pietruszki, ale też nie poszło... Na ostatnim spróbowałem sam. Czekałem, żeby ktoś doskoczył, ale średnio to wyszło i przejechałem 3/4 pętli sam przed peletonem. Nie wiem czy przez alergię czy też przez zmęczenie (pewnie i to, i to) nie udało mi się zabrać do kontrującej pod koniec grupki, która poszła już na metę. Szkoda, bo był bym przynajmniej trzeci w kategorii. Zabrałem się z peletonem, choć i tam miałem chwilę problemy, żeby złapać koło... Na ostatnich 2 kilometrach jeszcze dwie kraksy, druga wyglądająca dość poważnie, ale nie wiem po co chłopaki ryzykują, jak i tak ścigają się już o dalsze miejsca... Głupota. Ostatecznie szósty w kategorii i gdzieś około 30 miejsca open ze spokojnym i przede wszystkim bezpiecznym wjazdem na kreskę.
Wyścig bardzo fajnie zorganizowany. Może przydałoby się podzielić główny wyścig na 2, albo jakoś utrudnić trasę, ale ściganie było dobre!
Monday, May 30, 2011
równowaga

Guma w szytce. Nie miałem ze sobą żadnego zapasu czy zestawu naprawczego, więc tylko doczłapałem się do najbliższego baru i czekałem na transport. Przynajmniej deszcz, który rozpadał się chwilę przed defektem na dobre trochę studził żal. Po wynikach widać, że można było powalczyć o pierwszą 15-tkę. Widać musi być równowaga, trzeba zacząć planować cele na przyszłe miesiące.
Jak się później okazało warunki naprawdę były ekstremalne. Trochę osób nie ukończyło, wiele było bliskich hipotermii... Niektórzy mocno pożałowali próby zjazdu z mety usytuowanej na Hrebienoku.
Sunday, May 22, 2011
sąsiedzkie ściganko

Po sobotnim maratonie w Ustroniu noga nie chodziła zbyt lekko, ale że wyścig rozgrywany praktycznie za rogiem to wypadało się stawić. Zacząłem sobie z tyłu i przez pierwsze 4 okrążenia musiałem gonić... bo jakoś nie wszyscy chyba się spodziewali, że to jednak wyścig ma być :) Potem raczej w kołach, kilka skoków. Na 4 okrążenia przed metą nawet taki konkretny, ale pech chciał, że akurat straż na sygnale jechała i kazali się zatrzymać... Na przedostatnim spore zamieszanie, kraksa i potem już atak na kreskę. "Podjazd" był za krótki, więc sprinterów wszystkich nie urwaliśmy, a i ryzykować na ostatnim zakręcie było bez sensu, więc ostatecznie wyścig skończyłem szósty i 3-ci w kategorii.
Całkiem udanie zatem ten weekend wypadł :D Teraz jeszcze gratisowy basenik.
moja Równica

Wczoraj odbyła się druga edycja Pucharu Równicy rozgrywanego w ramach cyklu RoadMaraton ze startem z Ustronia i metą na Równicy. Na starcie blisko 200 osób, przedburzowy upał i zapowiadana bardzo "urozmaicona" trasa.
Niestety jeszcze nie jesteśmy choćby na poziomie Słowaków, jeśli chodzi o sprzyjanie różnych władz i ludzi ogólnie takim imprezom, więc wyścig odbywał się w ruchu otwartym. Dlatego też na początek dwa sztywne podjazdy z brukiem celem rozbicia peletonu. Podjazd ul. Turystyczną niczym na belgijskich klasykach fragmentami po chodniku wzdłuż drogi, żeby choć trochę sobie ulżyć trzęsieniu ;) Po tych dwóch hopach na czele znalazła się całkiem skromna grupa, ale jeszcze nie było chęci na mocną współpracę i tak, ku zmartwieniu organizatorów, z czasem czołówka robiła się co raz większa.
Trasa też nie sprzyjała szybkiej jeździe. "Stopy", żwir, kładki, parki - maksymalne opłotki... To była lekka przesada, akurat trasa rok wcześniej była wytyczona moim zdaniem trochę lepiej. W połowie mieliśmy do przejechania trzy pętle w okolicach Kisielowa. Na pierwszej postanowiłem zaatakować, bo tempo nie było za wysokie i robiło się też co raz bardziej niebezpiecznie przez rozrastanie się czołowej grupy. W sumie liczyłem na to, że skoczy kilka osób i sobie pojedziemy, ale pojechał tylko jeden, który jeszcze się zastanawiał "czy to nie za wcześnie...". Przy końcu pętli grupa mnie dochodzi, przynajmniej udało się zrobić tyle, że się trochę przerzedziło i jedziemy szybciej.
Druga pętla w kołach. Na trzeciej chłopaki już zdecydowanie przyspieszają i zostaje nas może z 10 osób. Przejeżdżając znów przez słabe drogi zbliżamy się do zapowiadanego jako najtrudniejszy podjazdu w Lesznej Górnej. W sumie cały podjazd przejechałem na czele. Zaczęło się łagodnie do góry, ale jak tylko skręciliśmy ostro w lewo zrobiło się mocno stromo. Słyszę tylko, że "spokojnie, bo już odjechaliśmy". Ale tam, i tak, jechało się tyle, ile było pod nogą... Trochę zakosami, odbieram kubek z wodą, koło buksuje, ale jest szczyt. Jestem sam. Przed zjazdem ostrzegali, ale aż takich trudności się chyba nikt nie spodziewał. Stromo, wąsko, kręto w dół. Ostatni zakręt - szykana - jadę na przednim kole... Ale udało się zmieścić. Teraz już dobra droga do Ustronia. Jeszcze dwa ostre hamowania, przed skręcająca w lewo kobietą i "stopem" przed obwodnicą Ustronia, i zaczynam podjazd na Równicę. Jest już bardzo ciężko, wiedziałem, że jeśli by mnie dogonili to bym nie był w stanie zareagować. Lekkie objawy skurczy, ale cisnę ile mogę. Za mną nikogo nie widzę. Jest meta, w sumie nie jestem nawet pewien czy jestem pierwszy, bo niektórzy jadący krótszy dystans są już na górze. Chwila na otrzeźwienie i tak! Udało się :D
Monday, May 9, 2011
na dwie szóstki

W niedzielę – Strawczyn. Trasa niby bardziej górzysta, ale de facto oprócz górki w środku podjeżdżanej na rundach do połowy, a tylko na finiszu do końca to raczej płasko. Znowu bardzo wietrznie, ale mniej bocznych podmuchów, więc dużo łatwiej było schować się w grupie. Znowu ucieczka poszła szybko... Wyścig chaotyczny, start razem z juniorami. Wygrał Romek Pietruszka, który nie jechał w pierwszej ucieczce i miał sporo szczęścia, że udało mu się odjechać, gdy po początkowej gonitwie nagle młodzianom przeszła na to ochota zupełnie... Mi nie jechało się tak dobrze, jak dzień wcześniej, ale w końcówce postanowiłem zaatakować i tak udało się uformować kontratakującą grupkę. Przynajmniej dowieźliśmy zwycięzcę kategorii junior młodszy, a ja ponownie 6 miejsce w Masters 0. Prawie 90 km z średnią pod 38 km/h. Bardzo dobry trening, dużo sprintów po wyhamowaniach na ostrych zakrętach w czasie przejazdu peletonu przez różne miejscowości.
Dzisiaj smutna wiadomość o tragicznej krasie na trasie giro. [‘] Wouter Weylandt.
Wednesday, May 4, 2011
klasyk beskidzki
Do miejscowości Łosie, gdzie były zorganizowane start i meta dotarliśmy sprawnie i bez przeszkód. Rano prognozy wydawały się sprawdzać - było jeszcze ładnie, ale chłodno. Zawodników na razie niewielu, więc rejestracja przebiegła sprawnie i można było przygotowywać się do startu. Początkowo całkiem na długo, ale szybko stwierdziłem, że jednak robi się ciepło, więc trochę skróciłem startowy outfit.
Sygnał do startu trochę opóźniony, bo liczba uczestników nadspodziewanie duża, ok. 150 osób. Miało być kameralnie, a zapowiadały się bardzo ciekawe zawody. "Wolne" 3 pierwsze kilometry i jazda! Pierwsza górka
Docieramy z powrotem do Łosii i rozpoczynamy najdłuższy na trasie podjazd pod Bielankę. Zaraz na początku podjazdu wielka przerwa w asfalcie, która chciałem bezpiecznie przejechać, więc spokojnie trzymałem się na końcu grupy. To był pewnie błąd, który kosztował potem sporo sił. Po "dziurze" rozpoczęły się harce. Do przodu wyrwał Romek Pietruszka i przejś
Bogu dzięki pogoda się utrzymała przez cały wyścig i jeszcze długo po, także można było spokojnie zjeść i stanąć do dekoracji. Bardzo dobre zabezpieczenie i oznaczenie dróg, więc mimo słabych dróg impreza bardzo fajna i warto było jechać!
Zdjęcia z galerii organizatorów.
Saturday, April 23, 2011
tempo

W Prievidzy pierwszy w tym roku oficjalny start. Lekko ponad 100km z średnią 42km/h, czyli to czego potrzebowałem - szybkość. W porównaniu z ubiegłym rokiem dużo lepsze samopoczucie. Dojechałem w pierwszej grupie, a na koniec próbowałem nawet jakiś manewrów ucieczkowych, ale peleton był mocny.
Od wtorku przez trzy dni byłem w Londynie przy okazji konferencji infosec. Pierwszy raz w Londynie na pewno robi wrażenie, choć osobiście nie chciałbym tam mieszkać dłużej. Za dużo tych znaków typu "you may be fined" ;), choć trzeba przyznać, że porządek to tam jest. Przy okazji odwiedziłem też Stamford Bridge, bo akurat Chelsea grała z Birmingham w Premiership. Atmosfera na stadionie tylko czasami przypominała kibicowskie święto, ale w końcu "persitent standing is not allowed"... Pod tym względem na pewno im nie ustępujemy! No i jeszcze metro - wypas!
Teraz Wielkanoc - chwila oddechu, refleksji i zmniejszenia obrotów, czego też wszystkim życzę.
Wednesday, March 23, 2011
ten rower tam
Hehe, wczoraj we Flexie mieli przegląd rowerków. Ponoć pytali, kto jeździ na "tym rowerze, tam w kącie" ;) A podobno jest nieźle, więc może się mógł trochę zmęczyć przez moje ostatnie jazdy. A właśnie, wydaje mi się, że zamknąłem sezon spinningowy, chciałbym też powiedzieć, że zamknąłem okres przygotowawczy, bo jak dobrze pójdzie to w sobotę będzie pierwszy start na czasówce w Miechowie.
Po Hiszpanii udało się zrobić jeszcze całkiem fajną jedną serię mikrocykli. Korzystając z uprzejmości we Flexie i dobrej pogody przez ostatnie dwa i pół tygodnia ponad 1800 km, dużo siły i wytrzymałości, dobre 50 godzin pracy... Mam nadzieję, że to wszystko zaprocentuje. Teraz kilka dni luzu, a potem już przestawiam się na czas letni i intensywne treningi poranne w tygodniu :D
Po Hiszpanii udało się zrobić jeszcze całkiem fajną jedną serię mikrocykli. Korzystając z uprzejmości we Flexie i dobrej pogody przez ostatnie dwa i pół tygodnia ponad 1800 km, dużo siły i wytrzymałości, dobre 50 godzin pracy... Mam nadzieję, że to wszystko zaprocentuje. Teraz kilka dni luzu, a potem już przestawiam się na czas letni i intensywne treningi poranne w tygodniu :D
Saturday, March 5, 2011
calpe
Wysiadłszy z samolotu od razu można było poczuć drastyczną zmianę klimatu. Było ciepło! Na jakiś czas opowieści o trzaskającym mrozie można było włożyć między bajki, a śnieg zobaczyć tylko na obrazkach w knajpach, gdzie takie zjawisko jest uwieczniane jako unikat :)
Pierwszy dzień był jednak deszczowy, ale jak się później okazało był to taki jedyny dzień podczas naszego pobytu. Chłopaki jednak nie mogli się powstrzymać i większość wybrała się na trening. Ja z dziewczynami się nie skusiłem ufając (i dobrze) prognozom pogody na kolejne dni. Miałem, więc okazję na spokojną aklimatyzację na miejscu i krótki spacer.
Środa - 16lutego - to już piękna pogoda. W Calpe zbieramy się całą grupą i wspólnie zaczynamy trening. Ochota do jazdy była spora, każdy miał też trochę inne plany i założenia, więc w międzyczasie grup

Drugi cykl to 500 kilometrów w 3 dni i sporo czasu na siodełku. Zaczęło się od trasy przez Val di Ebo zapoczątkowanej przez Subaru, a skończyło się na samotnym (ciut szybszym) pokonywaniu drogi do domu, tak żeby trening nie zrobił się zbyt długi ;) Na Val di Ebo jakiś test jazdy na progu przeprowadzali hiszpańscy, młodzi zawodnicy. My też lekko nie jechaliśmy, ale siedzieć im na kole nie było łatwo, mając w perspektywie jeszcze kilka godzin treningu, podczas, gdy oni kończyli zabawę na górze popijając colę.
W poniedziałek razem z Kubą Perzyną pojechaliśmy na podbój Port de Tudons - przełęczy znanej z Vuelty. Tego dnia bardzo mocno wiało, tak, że miejscami było naprawdę ciężko. Po drodze pokonaliśmy podjazd
Na trzeci i ostatni mikrocykl zostały 4 dni i nie omieszkałem ich wykorzystać w pełni. We czwartek interwałowy trening z trzykrotnym pokonywaniem Col de Rates – trening, który odcisnął najmocniejsze piętno ze wszystkich. Nogi pulsowały do wieczora... W piątek wybraliśmy się większą, 5 osobową, e
W sobotę zaplanowaliśm

Ostatni dzień lutego zszedł na podróż do domu. Stopem do Calpe, pociągiem do Alicante, autobusem na lotnisko i samolotem do Polski... brrr.
Tuesday, March 1, 2011
hola!

Piękna pogoda, wyśmienite drogi, długie podjazdy, super towarzystwo, czyli wszystko co potrzeba, żeby dobrze przygotować się do zbliżającego się sezonu. A z punktu widzenia przygotowań było naprawdę wyśmienicie - w okolicach 50 godzin treningowych, ponad 1400 kilometrów pięknych dróg i jakieś 22 kilometry w pionie. Żyć, nie umierać.
Odwiedzonych wiele miejscówek wykorzystywanych podczas Vuelty, kilka naprawdę mocnych treningów, wiatry, zjazdy, znikomy ruch samochodowy - naprawdę pięknie. Nic dziwnego, że i sporo grup zawodowych obiera Calpe jako swoje centrum zimowe.
Tylko wysiadając z samolotu z powrotem w polskie chłody jakoś smutno...
Saturday, February 12, 2011
aktywny wypoczynek

Aktywne wypoczywanie zacząłem już wczoraj od ostatniej sesji spinning we flexie. Przynajmniej w lutym będzie to na pewno ostatnia, być może też w tym roku, wszystko zależy od pogody. Przez ostatni miesiąc wyszło około 42 godzin jazdy... Mam nadzieję, że to zaprocentuje.
A dzisiaj na uroczyste zakończenie sesji spinningowych wybrałem się na walentynkowy maraton do Com-Com Zone. 4 godziny mocnej jazdy. Ostro było.
Teraz chwila odpoczynku i już nie mogę się doczekać jazdy w ciepłym hiszpańskim słoneczku.
Saturday, February 5, 2011
kropeleczka

Monday, January 31, 2011
viva espana

Styczeń treningowo wypadł nadzwyczaj dobrze. Biorąc pod uwagę kilka dni wyjętych z przeznaczeniem na leczenie różnych przeziębień to można powiedzieć, że wypadł bardzo dobrze. Zakończony basen i wygląda na to, że również sezon biegowy. Rozpoczęty spinning i kilka dłuższych przejażdżek na zewnątrz zaowocowało ok. 1400 km, praktycznie przez połowę miesiąca :)
Teraz trzeba się jeszcze zmobilizować i trochę pomachać sztangą. I powinno być dobrze!
Saturday, January 22, 2011
politprawda
Wracając na ziemię... Ten tydzień był dość ciężki. Powiedzieć tylko, że waga pokazała w piątek o 2,5 kg mniej niż tydzień wcześniej :P. To pewnie tak jeszcze chwilowo, ale trochę się napracowałem. Rano, na śniadanie trochę siły i przerzucone gdzieś między 2,5 a 3 tony. Po pracy spinning w flexie, trochę ponad 3 godziny 3 dni z rzędu. Na następny tydzień planuje dwa dłuższe posiedzenia, nawet na 4,5h, zobaczymy czy dam radę :)
Tuesday, January 4, 2011
ogólnie noworocznie
Tradycyjnie przełom roku to początek przygotowań fizycznych i psychicznych na nowy rok. Te pierwsze w tym roku całkiem urozmaicone. Basen, bieganie, siłownia, stretching, rower, narty... Wczoraj już mi się trochę nie chciało, więc wygląda, że dobrze sobie to rozplanowałem i część typowo ogólnorozwojową mam nadzieję zakończyłem.
Dawno nie jeździłem na takim wietrze. Miejscami było tak, że nawet z góry ciężko było jechać... A potem jeszcze okazjonalnie wpadało się w nawiany z pól śnieg. A wczoraj jeszcze kazali mi dmuchać w balonik jak na rowerku pomykałem do pracy, dobrze, że wczoraj... ;)
Ciężko po dłuższej świątecznej przerwie wziąć się do pracy, więc fajnie, że teraz mam firmowy wyjazd integracyjny :D A po powrocie zabieram się za spinning. I byle do wiosny!
Dawno nie jeździłem na takim wietrze. Miejscami było tak, że nawet z góry ciężko było jechać... A potem jeszcze okazjonalnie wpadało się w nawiany z pól śnieg. A wczoraj jeszcze kazali mi dmuchać w balonik jak na rowerku pomykałem do pracy, dobrze, że wczoraj... ;)
Ciężko po dłuższej świątecznej przerwie wziąć się do pracy, więc fajnie, że teraz mam firmowy wyjazd integracyjny :D A po powrocie zabieram się za spinning. I byle do wiosny!
Subscribe to:
Posts (Atom)