Celem naszego wyjazdu były zawody Sierra Nevada Limite. W tym roku pojawiła się dodatkowa opcja katorżniczej 180 kilometrowej trasy do pokonania w sobotę. Trzeba było spróbować :) Zaczęło się od pecha, bo zaraz po ostrym starcie spada mi łańcuch i muszę się zatrzymać, żeby go założyć ręcznie. Także na początek gonitwa do góry. Za szybko... Czołówka, która i tak była poza zasięgiem, odjechała, a po dojściu do grupki dla mnie odpadłem z niej na najbardziej stromym fragmencie. Potem trochę samotności, druga grupka i po jakimś czasie jest i większy peleton, a przed nami z 10 minut z przodu jeden zawodowiec. 180 km i pod 5 km w pionie przy granadyjskim słońcu to nie przelewki. Ostatni podjazd, jakieś 30 km do mety, zaczynam na skurczach i tak już do końca - walka o przetrwanie. I tak wyszło nieźle, bo docieram 8-my open i 3-ci wśród szaleńców atakujących oba dni zawodów. Dorotka pokazała siłę i zwyciężyła open wśród pań i była 54-ta w ogóle na krótszym dystansie, tylko 90 km i dobrze ponad 3 km w pionie...
Drugi dzień to dla wszystkich wjazd na Veletę. Start ostry z Pinos Genil i już praktycznie cały czas, 30 km tylko do góry. Z powodu wiatru meta była trochę niżej niż rok temu na ok. 2650m n.p.m., więc część trasy w stylu off-road liczyła niecałe 3 km. Całe szczęście. Mi jechało się nadspodziewanie dobrze, mimo odczuwalnego "betonu" w udach wjechałem 6-ty open i 2-gi wśród "tytanów". Cały czas równo i bez zrywów. Nie udało się co prawda odrobić całej straty do drugiego miejsca w dwudniówce, ale było dobrze. Dorotka trochę zawiedziona, bo nie wygrała ponownie open wśród pań :) Była 3-cia. Ale w dwuetapówce przewagę nad drugą dziewczyną miała większą niż zawodowiec, który wygrał na moim dystansie "titanium". W ramach atrakcji można było zjechać z rowerem na dół kolejką zamiast jechać po kamieniach..
No comments:
Post a Comment