Wednesday, May 29, 2013

kozia noga

Wpisowe... Dojazdy... Sprzęt... Pobudki... Poczuć się jak na etapie wielkiego touru - bezcenne. W sumie tyle wystarczyłoby na podsumowanie sobotnich zawodów "La Patacabra".

Rozszyfrowując słówko patacabra doszliśmy do wniosku, że znaczy ono ni mniej ni więcej - kozia noga :) Zapewne odnosi się to do górskiego charakteru trasy ze startem w miejscowości Ubrique. W sumie na niespełna 170 kilometrach było ponad 3 km w górę, ale tak naprawdę większość tego przewyższenia budowała się w pierwszej części trasy, gdzie była zlokalizowana premia na przełęczy Los Palomas.

Podobnie jak w Alfarnate spokojny start wspólny, cały, pierwszy, długi podjazd całym peletonem. I tak aż do miejscowości Zahara, w której zaczynała się 12 kilometrowa wspinaczka na premię. Tym razem byłem przygotowany i zawczasu miałem zapięty mały blacik ;) Chłopaki ruszyły bardzo ostro do przodu, początkowy kilometr na maksa, koło 30 km/h pod górę. Niektórzy wyglądali na rasowych górali, długie, smukłe sylwetki... ja wyglądałem przy nich na tłuścioszka ;P Jednak wyszło tak, że gdy na zmianę wyszedł mi Rodolfo, z którym potem przejechałem większość trasy, nikogo już za nami nie było. Na szczyt dotarłem sam z kilkudziesięcioma metrami przewagi.

Potem długie zjazdy i druga już mniej górska część trasy. Dla mnie trudniejsza... Dużo długich hopek, zmienność rytmu, wiatr, słońce. Dla mojego towarzysza też nie było lekko, bo na około 40 km przed metą zostałem sam. Ostatnią część trasy pokonywałem już treningowo w przeciwnym kierunku i wtedy wydawało się, że to łatwy teren. Jednak zmęczenie i skurcze bardzo dawały się we znaki i ponowne wdrapanie się nad Ubrique było naprawdę ciężkie. Ostatnie 10km już w dół do miasta. Nie dogonili mnie... Wygrałem :)

Jadąc cały czas z przodu czułem się, jak na wielkim tourze. Cały czas z przodu wóz organizatora i policja. Ostatnie 30 kilometrów jechałam praktycznie otoczony przez motory policyjne i te organizatorów, z których robiono zdjęcia - mam prawdziwą sesję. Na koniec jeszcze wywiad dla lokalnego radio... Nawet znaleziono tłumacza, bo ja po hiszpańsku to jeszcze słabiutko. Zewsząd szczere gratulacje, nie ma takiego poczucia zawiści jak często zdarza się u nas. A pyszna pealla, piwko i dekoracje zwieńczyły ten niesamowity dla mnie dzień.

W najbliższy weekend jeden z większych evetnów w okolicy. La Sufrida, czyli cierpienie. W bardzo podobnych okolicach, też z premią na Los Palomas. Zobaczymy jak wyjdzie porównanie.

Wszystkie fotki z galerii organizatora dostępnych tu i tu.

No comments: