Wednesday, October 9, 2013

klops i seler podróżnik

Po maratonie pieszo-turystycznym po Sevilli i Cadiz w zeszłym tygodniu, który mieliśmy przy okazji wizyty rodziców Dorotki, w ten weekend przyszła pora na rozprostowanie starych kości, czyli na maraton cyklo-turystyczny :)

W okolicach Malagi odbywała się dwudniowa impreza pod hasłem Vuelta Andalucia organizowana przez ten sam zespół ludzi, który jest odpowiedzialny za etapówkę dla zawodowców odbywającą się w lutym. Udało nam się znaleźć super miejscówkę w Velez-Malaga i zamieszkaliśmy w odrestaurowanym dwustuletnim domu - "La casa de las titas", w którym stary klimat został świetnie połączony z nowoczesnym designem. W piątek odbyliśmy spacer po samym Velez, które z jednej strony jest białym miasteczkiem, a z drugiej turystycznym molochem - dość dziwna mieszanka.


Pierwszy etap startował właśnie z Velez. Na wstępie trochę wyczekaliśmy się na oficjeli, którzy mieli rozpocząć zawody i na policję, która eskortowała grupę, najpierw w przejeździe po mieście, a potem na całej trasie. Oba etapy składały się z odcinka ścigania, na pierwszym mieliśmy do pokonania dwa podjazdy. Pierwszy idealny. Nie za stromy z ekspresowym tempem narzucanym przez kolegę, którego kojarzyłem z podjazdu na Veletę i który małej tarczy chyba nie zwykł używać... Strzeliłem ostatni :P Po karkołomnym zjeździe, na dokładkę była męczarnia, kilka kilometrów, cały czas stromo pod górę na Muro de Almachar ... Dotarłem drugi z około 2 minutową stratą i z podobna przewagą nad kolejnymi zawodnikami. Na koniec został nam zjazd do morza i dojazd z powrotem wzdłuż brzegu do Velez.

W niedzielę startowaliśmy z Torre del Mar. Tym razem odcinek 'tramo libre' był dużo wcześniej, więc od początku tempo było żwawe i bardzo przyjemne. Od Torrox już pod górę na puerto de montana de Competa w tempie na zapalenie płuc. Właściwie cały podjazd jechałem na zmianę z Ferando Romera, który na końcu finiszował lepiej. Ja taktycznie to rozegrałem nie najlepiej, ale tak to jest jak się nie zna trasy. Zwycięzca z dnia poprzedniego startował tylko w pierwszym etapie. Ścigania było kilkanaście kilometrów i jak dla mnie trochę mało, tym bardziej, że dalej znów pokonywaliśmy dość długi podjazd na Alto de Salares. Widoki przecudne. Na pocieszenie pozostała ładna sesja z podjazdu (andaluzyjska łydka w akcji) i "statystyczna" wygrana w generalce ;)

Dorotka bez konkurencji - lepsza niż wielu facetów. Jak się zastanawialiśmy to równo rok temu przejście na Wiktorówki o kulach zajęło na kilka godzin, a teraz znów śmigamy po górach w tempie pociągu ekspresowego :D.

Poznaliśmy wielu fajnych ludzi. Po raz kolejny trzeba przyznać, że atmosfera na tych imprezach jest bardzo przyjacielska i bardzo miło spędza się tam czas. A tytuł? W podróży towarzyszył nam piękny seler naciowy, który przetrwał wycieczkę tam i z powrotem i nadal dostarcza nam wrażeń kulinarnych, a klops miał ponoć być, ale jednak go nie ma ;)

No comments: