Tuesday, June 19, 2012

batonik, dziury i sprężynowanie

Dużo wrażeń, może nawet za dużo mieliśmy w miniony weekend. Najpierw cykl Roadmaraton pokierował nas do Srebrnej Góry. Korzystając z okazji zawitaliśmy do Nysy, żeby odwiedzić, choćby na chwilę, rodziców Dorotki.

Trasa maratonu sowiogórskiego była mi znana z ubiegłego roku. W sumie była dla mnie prawie idealna. Długie, niezbyt strome pojazdy, na których nie najważniejsza była chwilowa siła. Niestety był jeden mankament - dziury. Od zeszłego roku nic się nie zmieniło, a nawet nie wiem czy miejscami nie było gorzej... Szkoda, że taki piękny zakątek naszego kraju ma tak fatalne nawierzchnie.

Wyścig układał się właściwie po mojej myśli. Start pod górę, bez większych problemów, za czołówką jadącą krótszy dystans. Premia na przełęczy Sokole, szczęśliwe ominięcie nieprzyjemnej kraksy Patryka
Domagały, w miarę szybki, ale spokojny podjazd pod przełęcz Walimską i spokojny zjazd po katastrofalnej drodze z tejże. Gdy po raz drugi dojeżdżaliśmy do Pieszyc tempo już nie było najlepsze, więc chciałem na przełęczy Jugowskiej mieć taką przewagę, żeby nie musieć się zaginać na tym dziurawym zjeździe. Odjechać udało się w miarę łatwo... 100-200 metrów za mną podążał tylko Przemek Szlagor. Na jakieś 2 kilometry do szczytu pomyślałem, że poczekam na Przemka i przy okazji zjem batonika, bo potem na tym dziurawym zjeździe na pewno się nie uda. Zrezygnowanie z choćby minimalnej przewagi na początku zjazdu to był największy błąd. Na takich dziurach nienawidzę jeździć i po prostu sobie nie radzę... Przemek pognał w dół i potem już było za późno. Skończyła się woda, trzeba było stanąć, a bufet jeszcze był zlokalizowany na zjeździe z kolejnej przełęczy. Potem jeszcze spadł mi łańcuch i trzeba go było ręcznie przywrócić na właściwe miejsce. Na "wojewódzkiej" do Srebrnej góry już całkiem mi odcięło prąd, byłem odwodniony, łapały lekkie skurcze. Ostatni podjazd bardzo wolno, byle wjechać. Nie udało się obronić tytułu "Mistrza Srebrnej góry", może za rok. Dorotka mimo problemów z zatokami dojeżdża druga wśród dziewczyn.

Zakończenie w Twierdzy miało swój klimat. Cała impreza bardzo fajna, gdyby tylko te bufety były zlokalizowane lepiej... Na poprawę stanu dróg jeszcze poczekamy, mam nadzieję, że niedługo. Wieczorem jeszcze oglądamy mecz Polaków z Czechami... szkoda gadać.

Start w niedzielnych Mistrzostwach Polski był uzależniony od tego jaka będzie nasza dyspozycja rano. Zdecydowaliśmy, że jedziemy. W sumie Psary były prawie na drodze do Krakowa, więc szkoda było odpuścić. Jak na imprezę tej rangi przeżyliśmy trochę rozczarowanie. Chaos przy zgłaszaniu - trzeba było odstać swoje przynajmniej w trzech kolejkach, opóźnienie na starcie, no i w kółko przekładana przez dobre 2 godziny dekoracja... Trasa, jak trasa - bardzo podobnie jak rok temu. Na pewno super zabezpieczona. Ja podszedłem czysto treningowo, jednak noga po sobotniej jeździe była jak z betonu i na hopki, które rok temu bez problemu brałem z blata teraz nie miałem siły. Po drugim okrążeniu, gdy zostałem trochę za grupą miałem już zrezygnować, ale jeszcze jakoś się dociągnąłem i skończyłem w peletonie. Tempo nie było najwyższe, ale bardzo rwane. Na lepszy wynik można było na pewno liczyć, ale trzeba było przyjechać na świeżości. Borykająca się z doskwierającymi zatokami Dorotka tym razem trzecia wśród Pań. Zniesmaczeni zakończeniem postanowiliśmy, że za rok wygrywamy i nie czekamy na dekorację ;P

Przez te 2 dni, około 300 km i dobre 4.5 km w pionie. Mimo wielu kilometrów i bardzo nierównych dróg w końcu bez bólu pleców! No i najważniejsze, że fajnie razem spędzony weekend .

No comments: