Wednesday, July 1, 2015

sorpresas

Tym razem chyba nie mogę powiedzieć, ze niespodzianki były niemile. Jak to niespodzianki, niektóre były naprawdę niespodziewane i spowodowały trochę kłopotów i trudności, ale koniec końców wszystko trzeba zapisać na plus.

W ubiegły weekend zaliczyliśmy kolejna edycje Sierra Nevada Limite i wyjazdu na Velete. W końcu udało się też wyrwać na ciut dłuższy, bo 4 dniowy, weekend i odetchnąć pełną piersią przed miesiącem wypuszczania na produkcje wszystkich naszych systemów, na którymi pracowaliśmy ostatnie miesiące.

Niespodzianki? Zaczęło się od startu wyścigu sobotniego. Chyba wszyscy przypuszczali, że podobnie jak w poprzedniej edycji po długim, kontrolowanym zjeździe z Pradollano do Granady nastąpi chwilowe zatrzymanie na pozbycie się zbędnych ubrań, a tu nie. Przejechaliśmy przez strefę "guardaropa" i bez postoju zaczęła się zabawa. Dla tych, którzy na zjazd potrzebowali "cieplejszych" rzeczy zabawa właściwie mogła się skończyć... Na szczęście zamiast jesiennej kurtki zabrałem tylko wiatrówkę, która bez problemu mieści się w kieszonce., wiec tym razem udało mi się zacząć wyścig zgodnie z planem razem z czołówką peletonu.

Druga niespodzianka nastąpiła już chwile potem. Na początek zawodów jest podjazd na El Purche. Taki jakich nie lubię, strome ścianki poprzetykane chwilowymi wypłaszczeniami. Od początku jechało mi się beznadziejnie, tak jakbym miał za ciężkie przełożenia. No własnie. Po wszystkim okazało się, że ostatnia wizyta u mechanika, żeby zamienić kasetę z 11-23 na 12-25 skończyła się tym, że wróciłem do domu z tą sama kasetą... Dlatego też droga na Hotel Duque nie należała do najłatwiejszych. Znów około 20% fragmenty dały w kość na tyle, że na ostatnie 7 km "normalnego" podjazdu do Pradollano nogi miałem betonowe. Skończyło się na 4-tym miejscu, ale tylko z niespełna minutową stratą do pierwszego zawodnika startującego w dwudniówce.

Na niedziele czekała na nas Veleta. Podczas sobotniej dekoracji i obiadu wydawało się, że nie wjedziemy zbyt wysoko, bo mocno wiało i mimo jeszcze czwartkowych prognoz zwiastujących dobra pogodę na ponad 2500m n.p.m. wjazd pod sam szczyt Velety wydawał się mało prawdopodobny. A tu... niespodzianka. Trzeba było odrabiać straty, wiec od początku starałem się jechać równo i mocno, dyktując tempo przez długi czas. Gdy minęliśmy bufet spodziewałem się zobaczyć znak oznajmiający 10 kilometrów do mety, ale zamiast tego napotkaliśmy znak informujący, że jesteśmy gdzieś w połowie i że do mety 20 km. Jedziemy na sam szczyt.

Ostatni kilometr praktycznie po kamieniach, ale udało się. Dojechałem trzeci, po zawodowcu z Chile, który w zawodach brał udział towarzysko i koledze startującemu tylko w niedziele. Do zawodnika, który był przede mną w klasyfikacji nadrobiłem około 10 minut. To był podjazd jaki mi pasuje! A do 3300m n.p.m. brakowało kilkunastu metrów.

Ostatnia niespodzianka była nagroda. Mamy mieć zapas gazpacho na cale lato :) Zwycięzcy zainkasowali swoja wagę w andaluzyjskim przysmaku od Solfrio.

Dorotka tym razem nie była do końca zadowolona, gdyż skończyła druga w klasyfikacji. Powinno być więcej dni startowych, w poniedziałek, gdy trzeba było wracać już do domu nogę miała najlepsza.


No comments: