We wrześniu zeszłego roku na podkrakowskich trasach ruszyło IC. Wtedy zaczęliśmy widywać się częściej – raz w tygodniu, przelotnie, na chwilę na starcie i jak dobrze poszło na mecie, i tak aż do momentu, gdy sezon ścigantów się skończył… Na rozjazdowych przejażdżkach w stylu IC udało się w końcu porozmawiać i troszkę poznać. Mamy nawet uwiecznioną na zdjęciach wspomagającą dłoń. Ja jak to zwykle bywa na imprezie kończącej sezon Cichego Kącika w Piri-piri na krakowskich błoniach jakoś nie mogłem się zebrać żeby pogadać „po cywilnemu”, za co teraz dostaje co jakiś czas pstryczka w nos ;P
Szczęśliwe pogoda cały czas dopisywała i sezon rozjazdowy się mocno wydłużył i często widywaliśmy się na „cichym” pokonując kilometry wśród pięknych złoto-jesiennych krajobrazów. Potem było informatycznie. 0xCAFEBABE? Takie zaczepne zaproszenie na kawę. I wyszło tak, że w Halloween poszliśmy do kina i potem na kawę. Przynajmniej ja piłem kawę.
Wszystko nabrało tempa. „Romantyczny” spacer po żydowskim cmentarzu w Wieliczce 1-wszego
listopada, rozmowy rekrutacyjne Dorotki, wypad w Gorce na 11-tego listopada, „Listy do M.”,
wczesno-poranne baseny, wigilia w Krakowie, święta w Nysie, sylwester w Dusznikach…
Tylko „rozmowy” nie pasują do tego zestawu. Nie wiele brakowało, aby nasza znajomość zakończyła
się jak w filmie – takim „Sweet November”. Dorotka otrzymała ofertę pracy we Wrocławiu i wszystko wskazywało na to, że przynajmniej na 3 miesiące stracimy kontakt. De facto z takim nastawieniem wyjeżdżaliśmy na święta. Jakoś jednak wszystko poskładało się tak, że w dosłownie ostatniej chwili pojawiła się oferta z OC i Dorotka została w Krakowie. Rozmowy trwały nawet na wyciągach… Z perspektywy czasu wydaje się to dość niewiarygodne. Jednak udało się! Co prawda, na początek był tydzień w Niemczech, ale lepsze to niż 3 miesiące osobno.
Znów przyspieszamy. Spinning, pilates, praca, mój wyjazd do Calpe w Hiszpanii, Dorotka znów w Niemczech i tak aż do marca, gdy wspólnie jedziemy na obóz do Włoch nad Gardę. Góry, treningi, Wenecja, lody, Lazise, zachody słońca – było pięknie. Tam po raz pierwszy pojawia się myśl o zaręczynach… a w zasadzie pewność, że to jest właśnie to czego mi brakowało. Na oficjalne zaręczyny jeszcze trochę poczekaliśmy z różnych względów…
Potem znów niewiele brakowało… Dzień po świętach Wielkiejnocy, gdy testowałem nowy rower do jazdy na czas miałem wypadek. Pijany kierowca, oślepiające słońce, aerodynamiczna pozycja… nie ważne co było przyczyną. Pewnie byłem o włos od przekroczenia cienkiej czerwonej linii. Skończyło się bardzo szczęśliwie – tylko na wstrząśnieniu mózgu i kliku dniach w szpitalu. Bez większych mechanicznych uszkodzeń szybko doszedłem do siebie. Jeszcze na pierwsze zawody w tym roku pojechałem towarzysko, ale potem z każdym tygodniem było coraz lepiej. Prywatna masażystka zdziałała cuda.
Początek maja - pod nieobecność rodziców Dorotki nasz ulubiony dłuuugi weekend spędziliśmy w
Nysie, w jej rodzinnym domu. Taki bardzo startowy weekend. W 8 dni 5 startów Czyli pełen powrót
do życia. No i jeszcze bym zapomniał… Ostateczna przeprowadzka do Dorotki z Wieliczki. Wszystko szło jak powinno, po kolei załatwialiśmy kolejne sprawy, gromadziliśmy pucharki, jeździliśmy w najróżniejsze miejsca. Byłam.in. zwariowana wyprawa pociągiem na zawody do Torunia, były sukcesy na Równicy, na Jarnej i w Nowym Wiśniczu.
Z końcem czerwca zaczęliśmy kolekcjonować papierki do ślubu. Tak. Jak na te czasy to pewnie może
się wydawać szybko, ale jeśli się jest pewnym nie ma na co czekać. Zaświadczenia, kursy, protokoły
– krótko mówiąc biurokracja. Na koniec jeszcze utarczki z księdzem przy spisywaniu protokołu.
Ratowała nas moja mama. W tym samym czasie oboje byliśmy w fazie zmieniania pracy. Znów działo się wiele.
Właśnie byliśmy na Wiktorówkach, nie zrezygnowaliśmy z naszych planów. 27 października, przy
świadkach, powiemy sobie „TAK” na całe życie.